Mizantropia - fragment III
Kiedy już zaspokoiłem łaknienie, zastanowiłem się, jak zmarnować typowy sobotni wieczór. Spotkanie ze znajomymi od razu wykluczyłem, wczorajsze wyjście do ludzi wyczerpało mnie i musiałem odzyskać utraconą energię. Mógłbym obejrzeć film, naturalnie nie z telewizora, bo takiego nie posiadam, ale jakoś nie czułem dzisiaj laptopowej kinematografii, szczególnie że nie miałem pomysłu, co miałbym obejrzeć.
Książka. Książka jest zawsze dobrym pomysłem. Palcami przebierałem tytuły z biblioteczki obok kanapy, frapując się nad odpowiednim wyborem. Nagle przypomniały mi się dziewczyny z autobusu wraz z ich rozprawami na temat 50 twarzy Greya. Uśmiechnąłem się lubieżnie. Kontrą na wypociny E.L James będzie powieść wyklęta prawdziwego klasyka gatunku. Przesuwałem wzrokiem między tytułami, aż wreszcie spostrzegłem czerwony napis z boku "Sto dwadzieścia dni Sodomy - markiz de Sade".
Donatien Alphonse François de Sade. Człowiek, od którego nazwiska wzięło się określenie sadyzm. Geniusz łączący plugawy erotyzm z nikczemnością, przemocą oraz okrucieństwem, ale także z głębszymi przemyśleniami godnymi filozofa. W niedokończonym dziele opisuje trwającą miesiącami orgię przepełnioną biciem, obcinaniem kończyn, podpaleniami, zjadaniem fekaliów czy najzwyklejszymi torturami i gwałtami. Sam de Sade napisał: „Jest najbardziej nieczystą opowieścią, jaka powstała od początku świata. Podobnej nie spotka się ani u starożytnych, ani u nowożytnych. Traktuje ona o najbardziej mrocznej stronie ludzkiej natury, jaką jest pożądanie pełnej władzy nad drugim człowiekiem, chęć zadawania bólu na różne wymyślne sposoby i wola seksualnego spełnienia, dokonanego w sposób trudno wyobrażalny dla przeciętnego zjadacza chleba”. Niektórzy badacze twierdzą, że markiz opisywał własne wspomnienia i chociaż później książka robi się nieco monotonna, nadal jest to egzotyczna literatura godna przeczytania przynajmniej raz, żeby poznać libertynizm w całej jego odrażającej, hedonistycznej postaci.
Pozostało jeszcze zadecydować, czego wypada się napić do tak zacnej lektury. Barek w przeciwieństwie do lodówki był niezgorzej zaopatrzony. Pełen był urodzinowych i nie tylko prezentów, których nie zdążyłem jeszcze wypić oraz obiektów, które zdobyłem sam. Z tych byłem najbardziej dumny, ale to nie po nie wyciągnąłem rękę, odgarniając inne zakurzone butelki. Na dzisiejszy wieczór potrzebowałem czegoś specjalnego, może nieszczególnie drogiego, ale koniecznie unikatowego. Przedzierając się przez pozostałe flakony, wreszcie dotarłem do mej zdobyczy, siedmioletniego, wytrawnego, czerwonego wina od mojej byłej dziewczyny, z którą rozstałem się ponad rok temu. Wyciągnąłem butelkę i odwróciłem ją, czytając etykietkę: Bordeaux, Francja, 12%. Więcej nie potrzebowałem wiedzieć, daleko mi do sommeliera. Poza tym, ufałem osądowi byłej. Wypiliśmy razem wystarczającą ilość tego trunku, żebyśmy oboje stali się semikoneserami znającymi nawzajem swoje gusta. Zwykle nie miałem w zwyczaju pić w samotności, ale spożyty dzisiaj napój miałby wymiar prawie symboliczny, byłby podarkiem od byłej kochanki spożytym dla uczczenia nowej. Nie miałem rzecz jasna pewności, że poznana wczoraj kobieta jeszcze zechce się ze mną spotkać, ale każdy przypadkowy seks w życiu mężczyzny warty jest celebracji. Chciałem zamknąć szafkę, ale po namyśle wziąłem z niej jeszcze jedno wino, tym razem australijskie białe półsłodkie, bez żadnej wartości sentymentalnej. Wieczór, a wcześniej późne przedpołudnie, były przecież długie.