Mizantropia - fragment III
Przemykam pomiędzy kolejnymi dobrze znanymi blokami i ich podwórkami. Depcząc trawniki wybieram skróty, by jak najszybciej znaleźć się w domu. Na swoje usprawiedliwienie mogę jedynie wspomnieć, iż ścieżka została wyryta w trawie jeszcze przed moją przeprowadzką tutaj. Myśl, że niedługo będę u siebie, ożywia mnie. Żwawo wskakuję na chodnik prowadzący do klatki schodowej. Jeszcze tylko wpisanie jednego kodu przy domofonie, co nawiasem mówiąc, wypada blado przy zabezpieczeniach nowobogackich enklaw, wejście po schodach na moje piętro, przekręcenie klucza i sukces osiągnięty. W końcu jestem sam.
Prędko ściągnąłem buty i kładąc stopy na chłodnej posadzce nareszcie odczuwam słodką-gorzką prywatność. Słodką, bo nie ma nic przyjemniejszego, niż przebywanie w intymnej przestrzeni, gdzie wszystko jest poukładane, celowe. Gorzką, bo samotność, zwłaszcza ta dłuższa, włącza swoiste mechanizmy obronne, sposoby na radzenie sobie z wewnętrznymi demonami. Często to techniki zakłamywania rzeczywistości, wypychania pewnych myśli i wspomnień lub świadomego odwracanie własnej uwagi i chociaż skutecznie mogą zmniejszyć gorycz i lęk, to jednak prowadzą w dalszym etapie do całkowitej ucieczki w nierealny świat. Niekiedy także do alkoholizmu i innych uzależnień. Przeszedłem do sypialni przez względny porządek salonu i ściągnąłem marynarkę, starannie odwieszając ją na wieszak. To samo robię z koszulą, spodnie złożyłem w kostkę i odłożyłem do szafy, sięgając przy okazji po wygodniejsze ubrania. Parsknąłem w duchu. Taka proza życia, że ja pierdolę. (to zdanie również można usunąć - dopisek autor). Ale w zamian za to pełen komfort, a jakże!
Wróciłem do salonu i popatrzyłem na zegarek. Dochodziła godzina siedemnasta. Znaczyłoby to dwie rzeczy: a) mój poranek w obcym mieszkaniu nie był wcale porankiem, lecz przynajmniej wczesnym popołudniem i b) powinienem coś zjeść. Z nadzieją udałem się do lodówki, chociaż podświadomie wiedziałem, że czeka mnie jedynie rozczarowanie. Otworzyłem drzwiczki i czym prędzej je zamknąłem zorientowawszy się, że mam do wyboru przeterminowane mleko, otworzone suszone pomidory w zalewie albo keczup. Skierowałem się się więc do szafki nad zlewem i tam czekała na mnie formuła szczęścia, zupka "PHO VIET" typu instant. Nie ociągając się, przystępuję do upośledzonej wersji gotowania czyli wrzucenia makaronu do miski, zasypania go przyprawami i wstawienia wody w czajniku. Niecałe cztery minuty później siorbałem z satysfakcją substytut prawdziwego jedzenia.