Mały kraj ( koniec mojej książki )
Przyglądałem się z lubością roześmianym twarzom, a choć nie pragnąłem uczestniczyć w ich zabawie, to przecież z radością wchłaniałem ich obecność, jakbym to ja był w każdym z nich.
Boże!... Wystawiłem twarz na słońce, a oczy miałem pogrążone we śnie. Coś cudownego działo się z moim ciałem.
Czułem całym sobą śmiech, dźwięczny śmiech siedzących obok mnie chorych. Pomyślałem nawet, że mnie nie zauważają. Jakbym nie był z ich krwi. I, że to już inne pokolenie, do którego przykleiłem się w nadziei, że mnie nie odrzuci. Ale słońce, i bezruch mojego ciała, i bezmyślna przyjemność, jak ze spłodzenia potomka, trzymały mnie na uwięzi. Przez ten mały słońca gwałt, nie oszukiwałem. Ale, i to wiedziałem, żeby odejść, żeby w porę odejść.
Odchodząc, w duchu śmiałem się serdecznie. Duchem młody, a musiałem umrzeć, na ich oczach, ale tak, by nie czuli do mnie nienawiści.
A może tylko tęskniłem za ciszą, bezpieczną i jedyną? Za radosnymi promieniami Wiecznego Południa? I zapachem bzu? I za słodką niepamięcią.
[ 74 ] Wszystko mija
1.
Od rana padał deszcz. W naszym szpitalu zrobiło się jakoś przytulnie, jakby zapanowało zawieszenie broni.
Senna radość udzieliła się wszystkim.
Żyliśmy we własnym świecie, w dodatku za murami i pod nadzorem białych fartuchów. Z rzadka nasłuchiwaliśmy tego, co się dzieje na zewnątrz. W większości, oglądane w telewizji obrazy budziły w nas prześmiewczą radość. Ten krzyk, polski patos, ekstaza polityków, ich kłótnie, oskarżenia i ciągłe plucie na siebie, były znaną powtórką zgody i patriotyzmu.
Och! jak nas to rajcowało. Te zapowiedzi ciągłych rozliczeń, te oczy natchnione nienawiścią, z tłem pełnym szubienic. Och!... co za radość. I co za ulga.
Tu pada deszcz, usypia nas, a tam najbardziej prawi i szlachetni ubolewają nad zniesieniem kary śmierci, która niechybnie musi być przywrócona jako najlepsza dla narodu. Jej brak obraża ich poczucie chrześcijańskiej moralności.
Ci dobrzy Polacy, rozmodleni i zawistni, nieustannie łopoczą sztandarami wetkniętymi głęboko w zadek, wierząc święcie w własne posłannictwo: bohaterskiego rycerza, broniącego katolicyzm przed nawałem barbarzyńskiej tolerancji.
A tu, w szpitalu, radosna ulga, gdy nic nie boli.
A jednak…
Wszystko mija.
Dlatego niektórzy chorzy, nie mogąc ufać lekarzom w ich zdolności uleczenia, zapragnęli zawierzenia. Jako ostatniej desce ratunku.
Dla mnie błogosławieństwem był deszcz. Leżałem wsłuchując się w jego szum i w odgłosy bębniącego parapetu. Czułem się odprężony, cichy, pogodzony.
Deszcz nie ma nic wspólnego z religią. Jest czysty, ożywczy i wiecznie młody.
A jednak… czasami trudno się modlić do Natury. Choć inni to czynią.
Wsłuchując się w szum deszczu pomyślałem więc, że nie zaszkodzi, gdy pomodlę się do Boga, jako do Osoby. Człowiek powinien się modlić gdy jest mu dobrze, i jest w nim radość. Kiedy nie pamięta krzywd, których innym wyrządził.
Chciałem wstać z łóżka, by pójść do pokoju obok, gdzie Bóg mieszka, ale pomyślałem sobie, że takich jak ja wysłucha wszędzie.
Musiałem mu powiedzieć, że jestem, i że niedługo umrę.
„Wielka jest głupota ludzi, że Ciebie nie słuchają. Gdybyś chciał uczynić mnie królikiem, bym jadł marchewkę, to w swej dobroci, byś to uczynił. Ale stworzyłeś mnie, bym jadł królika i inne Twe stworzenia. Dlatego jestem Ci wdzięczny, że nie chcesz bym jakowąś dietą, głoszoną przez zepsutych ludzi, umniejszał Twą dobroć.