Magnalia; czyli słów parę o początku i końcu, lub melodia, której nie usłyszysz
W dłoni trzymała dwie karty, trochę tak jakby zamarła z nimi nad trzecią.
Z jego perspektywy ta leżąca karta, ta na stoliku, dla niego trzecia a dla niej pierwsza, o czym wiedzieć nie mógł, z dużym prawdopodobieństwem dama albo król - wydawała się samotna a nawet bardzo wyraziście samotna do tego stopnia że pokusił się o nieomylność w tym sądzie. Pierwszą jego myślą było to, że budując domek z kart musisz umiejscowić dwie karty w sposób stykający się na tej trzeciej, już leżącej zresztą. Drugą było jednak to, że nie będzie to dom a jedynie szałas. Bardzo samotny szałas, ewentualnie samotna karta i dwie bardziej bliskie. Jeżeli ona wykona ruch ręką, ułoży je na tej trzeciej to wtedy przecież też będą stykać się z tą leżącą…ale to nie będzie oczywiste. To tak jakby był to rodzaj wybiegu, wyjątkowo przemyślanego i nieadekwatnego. Znał takie wybiegi. Karty zamieniały się w ludzi, ludzie w karty i wszystko nabierało unikalnego sensu. Ktoś, kiedyś, gdzieś i tak dalej. Wszyscy znamy to uczucie kiedy odkrywamy, że coś z początku mało interesującego, mało znaczącego zdaje się nagle elementem nas samych, jakby zapuściło korzenie dawno i było tam od zawsze czekając na odpowiednią chwile. Zamieniamy słyszane i widziane na nasze by lepiej zrozumieć.
Z jej perspektywy - mężczyzna siedzący stolik obok i obserwujący jej karty, zwłaszcza bardzo intensywnie tę pierwszą – nie wiedział nic o budowaniu domów a co najwyżej szałasów. Ona nie lubiła szałasów, zwłaszcza tych samotnych - powstałych i stojących dalej niż inne, zawsze uważała, że nie dają wystarczająco dużo ciepła, są tym bardziej dziurawe im bardziej samotne. Lubiła domy bo nie miała takiego i często żyła w szałasach. Gdyby mogła, okrzyknęłaby się weteranem szałasów, prawdziwym ekspertem w tej materii ale nie lubiła przecież szałasów. On miał wypisane na twarzy właśnie to, że początek bierze za koniec, że coś mu się myli i miesza, że ta pierwsza karta jest dla niego ostatnią. Nie rozumie, że ona próbuje tworzyć dom, że nie ma nic dziwnego a co najwyżej jest coś przemyślanego w stykaniu dwóch kart i opieraniu ich o tą trzecią, leżącą. Dialog bez słów, budowany spojrzeniami jak kartami.
Zastygła raz jeszcze starając się ułożyć karty, ich spojrzenia się spotkały. On się uśmiechnął, ona nie. Zaczął pisać powoli, o tym jak to jest kiedy czegoś brakuje, kiedy ktoś się uśmiecha a ten drugi nie. O tym jak jest kiedy nie można odnaleźć zrozumienia i zbudować domku z kart. O tym dlaczego tyle się myśli i w jakim kierunku biegną zazwyczaj te myśli. Myślał długo, tak jak lubił. Ona wyszła i zostawiła trzy karty na swym stoliku.
Dom – powiedział sam do siebie
Szałas – pomyślała
Dwie karty stykające się na tej jednej, trzeciej. Chciał żeby ona coś napisała, przysiadła się i zaczęła opowiadać swoją historię; historię szałasów, braku domu i innych. Chciał siedzieć obok niej, okrzyknąć się konstruktorem i tworzyć dalej, chociaż miał tylko trzy karty.. Odkrył, że jego powieść może być echem tego wieczoru, może być barwniejsza i o bardziej przemyślanej narracji. Ona pojęła, że zostawiła już tak wiele kart za sobą.
Tego dnia wiatr wiał silniej niż zwykł w podobne wieczory, ludzie byli bardziej chwiejący się i apatyczni, jedni częściej się przewracali a drudzy dłużej stali bez ruchu. W kawiarni nikt nie zamawiał ciasta, nikt nie pił herbaty. Wszyscy siedzieli i słuchali, chociaż nie było muzyki. To melodia bez dźwięków, bez rytmu, bez towarzyszących słów. Było raczej tak jakby każdy wygrywał swoją w tamtym momencie.