Lornetka
Moja lornetka to wspaniała rzecz. Zbliża idealnie. Czasami przecieram ją szmatką, by lepiej widzieć, a widzę lepiej niż niejeden z was. Dzień mija mi nijako. Oczekuję wieczoru. Wówczas spotykam się z wami. Jesteście przy mnie, wiem o was dużo. Nie wiem tylko czemu w moim wnętrzu nikt nie mieszka. Przelatujecie obok mnie jak ptaki do krain o których wiem tylko, że są. Nie mogę was zatrzymać. To dobrze, że mnie nie znacie. Może w ogóle mnie nie ma? Tak dużo jest wokół miejsca, że można mnie przeoczyć. Mam twarz, ale to nie jest argument. Sam jej nie dostrzegam. Czasem ją mylę z krzesłem, ptakiem, który ma przyfrunąć, wieńcem. Ale wy jesteście. Wiem o tym. Mam lornetkę. I pewność, że kiedyś umiałem nazwać tę jasną smugę, która wciąż przepływa we mnie.
Patrzę na światła, na te twory wycięte z nocy i ciszy, która okrywa je czymś zwiewnym, ulotnym, a przecież statecznym jak śmierć. Patrzę i myślę. Myśli magazynuję w nieokreślonych miejscach mego ciała czując jak zbiera się we mnie ten śmietnik, który skazałem na mrok, i z uporem staram się pozbawić go energii, dążenia do szaleństwa. A światła są kolorowe, rzucają cienie, są pod ich płaszczem przedmioty, ludzie i zwierzęta. Są słowa. I ja jestem…
Nie wiem dokąd idę. Jest mi to obojętne. Przystaję, oglądam się za czymś, idę dalej. I jest nijako. Po prostu zwyczajnie. Słońce prześwietla sukienki dziewcząt, wgryza się w chodnik szukając ziemi. Wydaje mi się, że to nie ludzie się poruszają, ale trzepoczące bryły, może gęsi? I każda chce gdzieś odlecieć , rozpłynąć się. Ma im w tym pomóc słońce, prześwietlając ciała tak, aby stały się powietrzem.
Ulica jest, pomimo słońca, ponura. Jestem na niej, by pośmiać się z niektórych. Głupia Magdalena chciała żebym się śmiał. Ale potem płakała i mówiła, że jestem potwór. Głupia, nie umiem się śmiać jak inni. Moja twarz pozostanie taka jaka jest: smutna, ale nie nieszczęśliwa. Ulicę lubię, bo nikomu nie muszę tłumaczyć kim jestem i co robię, i dlaczego jestem taki ponury. Tak mnie to denerwuje, że mógłbym wówczas kogoś uderzyć. Żyję sam i to mi odpowiada. W końcu i tak człowiek jest sam, a reszta to zwykłe oszustwo.
Co może się stać? Ktoś mi kiedyś tłumaczył, że trzeba żyć. Mdło mi się od tego robiło. Chciałem umrzeć. Jakim cudem przetrzymałem?, nie wiem. Wróciłem do domu i jak szczur uciekałem przed sobą. Przed tym cholernym pragnieniem, by zdechnąć. Nigdy nie pragnąłem, jak wtedy, żyć. Strach wypełniał wszystkie zakamarki, nawet potykałem się o niego w modlitwie. Upokorzony i zaszczuty krzyczałem całym sobą. Nie mogłem pojąć, że przerażenie pozbawione jest ciała, choć bez niego nie może istnieć, że strach wypełnia przestrzeń, której nie można objąć. Ten skrawek życia, który tak broniłem, nie chciał mieć ze mną nic wspólnego. Jakim cudem przetrzymałem ? Teraz już nic nie może się stać.
To mój świat… Ten, w którym zanurzyłem się z samego rana. Wczoraj. Dwa lata temu. Co za różnica – dzisiaj. Jutro, pojutrze, nic się nie stanie. Obudzony jestem do kości; czuję ich powagę. Bulgot krwi. Bunt pod lewą łopatką. Uciekam na ulicę… Może kiedyś znajdę tam swoich sędziów. Oni nie znajdą pobłażania dla swych ról. I ja będę jak oni: gotowy w odpowiednim momencie uciec. Na razie czas rozkraczył się jak drzewo rozcięte od góry w dół piorunem i zieje otwarty, przyjmując w siebie noc i bezruch. Czasami ożywa i próbuje poruszać zdrętwiałymi konarami. Wówczas siadam w kącie pokoju na kanapie, i wspominam. Przeważnie Magdalenę, która miała zielone oczy, i które mnie do dzisiaj prześladują. Ilekroć ktoś popatrzy na mnie i poczuję wzrok na sobie, odwracam się, dostaję skrętów jelit, czuję jak mnie palą wnętrzności. Nie mogę zrozumieć, co w nich jest. Ile w nich żywego, a ile martwego… Głupia Magdalena. Powinna mi była wtedy powiedzieć. Ale nie. Milczała. Ubzdurała sobie, że ją męczę i nie chciała powiedzieć dlaczego, a mnie nic nie przychodziło do głowy. Twarz miała ściągniętą grymasem, widziałem na niej dwie jasne smugi ciągnące się od oczu gdzieś w dół. Była piękna i zacząłem odczuwać smutek, a potem winę, bo nie mogłem zrozumieć czym ją męczę. Chciałem unieść dłoń i pogłaskać jej włosy, twarz, ale ręka tylko drgnęła. Teraz do mnie przychodzi w sennym koszmarze. Chcę ją zapytać po co przychodzi i dlaczego kiedyś odeszła, ale nie mogę wydobyć głosu. Patrzy na mnie… Aż uświadamiam sobie, że mnie nie widzi, że patrzy gdzieś dalej, przeze mnie… Budzę się spocony i rozdygotany. Gdyby mi wtedy powiedziała, może dzisiaj byłoby zupełnie inaczej.