Las Katyński.
ą. Trawą, ściółką czy stęchłymi wiosennymi listkami, które jeszcze przez kilka tygodni powinny pozostać suche, a tak brutalnie i brunatnie zostały splamione, choć przecież niewinne. A towarzyszące im włosy, krople potu czy łez? Błagania spełzające na ziemie, słone i gorzkie? Powinny przecież zaszkodzić tym drzewom nadal tętniącym życiem, zdradzić wspólną potęgę, jaką jest środowisko. Tak łatwo przecież skrzywdzić coś, z czym powinniśmy koegzystować w harmonii. Ziemia czuje na sobie kroki ciężkich butów o grubej podeszwie, które wcale nie chcą poruszać się naprzód. Nieco zakopane stopy tracące stabilności i przyczepność po pchnięciu; w kark, kręgosłup, od tyłu, bez wstydu. Piach i porosty stają się kolejnymi powiernikami i naznaczonymi świadkami. Jednak za późno, żeby odnaleźć to wszystko. Liście zostały rozgarnięte nogami, (obsikane przez spokojne już psy) i zakopane w prowizorycznych mogiłach razem z tymi, których krew je skropiła. Las przynoszący ukojenie i chwilę relaksu tak bardzo zatracił swój arkadyjski charakter. Woń dżdżystego powietrza, szum drzew czy nawet odgłosy pobliskich robót i pił nie były w stanie przywrócić spokoju ducha. Symbol zagubienia i tym razem nie rozwiązał niczyich tajemnic, za to pomógł za to w ukryciu wielu. A zmieszanie związane ze zdradą? Nigdy go nie poznamy. Inni świadkowie, podejrzenia? Krzyki, komendy, szczekanie psów? Świeżo usypane kopczyki, krzyże wypalone na drzewach przez pobliskich mieszkańców? Dla ludzi w oddalonych o kilka kilometrów domostwach czy pracujących w pobliskich obozach? Nic z tego się nie stało, nic nie miało miejsca. Stare i nowe drzewa, z cieniutkimi gałązkami i listkami, które spadły z niewiadomej przyczyny w środku wiosny. Na soczyście zielonych źdźbłach trawy, pachnących i wiotkich, powstaje inny ślad - cień ogromnego, spadającego ptaka. (Wszyscy umierają śmiercią naturalną.)