Larkson Rozdział I
-Cśśii, nie widzisz, że rozmawiam?- skwitowałem-No to jak asfalcie? Przerabiamy cię na kotlety, czy się poddajesz?
-Typowa biała ciota. Chodź tu i walcz jak prawdziwy mężczyzna! Teraz z chęcią pogadam o twojej śmierci!
-Tak to chcesz rozegrać? Dobra, zatańczymy więc. Drużyno, zostawcie go mi-przyjąłem wyzwanie Johnny’ego.
Podwinąłem rękawy. Czarny tak przekręcił głową, że aż kości mu „postrzelały”. Też przekręciłem głowę, ale żadna kość się nie odezwała. Johnny roześmiał się i wykonał facepalm. Ciekawe, czy umiem jakieś techniki walki. Kung fu, karate, boks, krav magi, a może judo? Albo też „barowy” styl walki, czyli walenie po pysku, póki wszystkie zęby nie wypadną. Coś mi się wydaje, że będzie lepiej jak w Matrixie. Czas pokonać łysola.
Stanęliśmy naprzeciw siebie w odległości jakichś dziesięciu metrów. Może faktycznie łatwiej byłoby go zastrzelić? A tam, fajnie będzie, na filmach czarni zawsze giną pierwsi.
-Tak ci skopię rzyć, że oranżada z pierwszej komunii ci się odbije!- próbuje mnie zastraszyć przeciwnik.
-Tak cię kopnę, że w powietrzu z głodu umrzesz!- odpowiedziałem tym samym.
Johnny zaczął na mnie szarżować. Po chwili także ja. Po jakichś 3 sekundach szykowaliśmy się do zadania ciosu. Przynajmniej on. Tuż przed wykonaniem zamachu, ja wykonałem ślizg, podniosłem lewą nogę i kopnąłem go w krocze. Jak on się potem wywalił! Się tylko zginał z bólu trzymając się za jajca. Drużyna krzyknęła z wrażenia.
-Wstawaj lamusie, jeszcze z tobą nie skończyłem!- zuchwale do niego powiedziałem. Pozbierał się po jakichś trzydziestu sekundach.
Po chwili znów byliśmy gotowi do walki. Tym razem była walka kung fu. Próbowaliśmy wyprowadzać własne ciosy, jednocześnie blokując te przeciwnika. Po pół minucie w końcu Johnny’emu udało pochwycić moją rękę, wykręcić ją, walnąć parę razy w klatkę piersiową, a na koniec chwycić mnie za ubrania. Chciał mnie wrzucić do innego pomieszczenia, w którym drzwi do niego prowadzące są zamknięte. Wiedziałem, że to będzie bolało. Rzucił mną. Rąbnąłem w drzwi, wylądowałem w kolejnej sali operacyjnej. Leżałem na podłodze. Czarnuch zbliżał się do mnie, ledwie byłem przytomny. Jakoś dałem radę wstać. Kolo mnie stał stolik, a na nim narzędzia chirurgiczne ze skalpelami na czele. Chwyciłem jeden i rzuciłem w kierunku przeciwnika. Wykonał unik, przeleciał tuż koło jego głowy. Postanowiłem obrzucać go tymi nożami. Jeden, drugi, trzeci, czwarty, dopiero piąty go trafił, skalpel przeleciał mu przez szyję. Zaczął obficie krwawić. Rzuciłem następny nóż, który trafił w lewą dłoń przebijając ją. Johnny krzyczał niesamowicie z bólu. Czas to zakończyć. Wziąłem piłę do kości, chciałem uciąć mu ten głupi czerep. Na ścianie, o którą się opierał czarnuch wisiała gaśnica, wziął ją nietkniętą ręką i walnął prosto we mnie. Przewróciłem się, zobaczyłem jak ucieka. Ruszyłem w pościg za nim. Zmierzał w kierunku okna prowadzącego na zewnątrz. Przeleciał przez nie. Pobiegł przez chwilę i nagle straciłem go z oczu. „Potknął się czy co?” pomyślałem. Okazało się, że ten cały ośrodek jest umiejscowiony na wzgórzu na jakiejś tropikalnej wyspie. Johnny skoczył ze skarpy prosto w dół, a na dół droga daleka. Zniknął w gęstych zaroślach.
-Musimy sprawdzić, czy on nie żyje.-powiedziałem do Drużyny.
-Daj spokój, nawet jeśli przeżył upadek, to na pewno wykrwawi się na śmierć-powiedział Perry.
-Właśnie, nie ma sensu. Za jakieś 10 minut będzie po nim-stwierdził Greg.
-Dobra, zjeżdżajmy stąd. A tak właściwie to czym uciekniemy? Jesteśmy na jakiejś pieprzonej wyspie-zapytałem zaciekawiony.
-Tym-odpowiedziała Amy. Po tych słowach dało się usłyszeć odgłos helikoptera.
To nie był byle jaki helikopter, tylko sam V-22 Osprey, który lądował już na dachu. Wsiedliśmy do niego. Zobaczyłem, że pilotem tego cuda jest kolejna niecodzienna osobistość.