KUSZYCIELKA
estem gospodynią domową, mam dwójkę dzieci i psa oraz, że uwielbiam pana Jacusia. Z takimi predyspozycjami nadawałam się idealnie na głupią gąskę, występującą w teleturnieju nadawanym na żywo codziennie od poniedziałku do piątku. Tydzień później jechałam już do stolicy. Mój niewiarygodnie zdziwiony mąż został w domu z dziećmi, ale obiecał, że będzie nagrywał. Nie mógł uwierzyć, że jadę, by zrobić z siebie idiotkę, ale przekonałam go, że chcę publicznie wykazać głupotę pana Jacusia. Poparł mnie więc mój kochany mąż. To było dla mnie bardzo ważne. Utwierdziło mnie w podjętej już decyzji. Przez całą drogę myślałam o jeziorze Garda, o tych wszystkich chwilach, które będę miała wyłącznie dla siebie przez następne ćwierć wieku. Potem wszystko działo się jak w filmie. Może to przez te wszystkie kamery, światła, zdenerwowanych ludzi, a może to mnie wydawało się, że oglądam to wszystko w telewizji. Program szedł na żywo. Przyszła moja kolej. Upudrowana jak dziwka weszłam na małą scenę. Kuszę miałam ukrytą pod żakietem. W pociągu przyszyłam specjalny pasek na rzepie. Nikomu nie przyszło do głowy, żeby przeszukiwać gospodynię domową, która tylko chce popatrzeć na swojego idola. Miałam odpowiadać na pytania przyciskając guziki: TAK, NIE i NIE WIEM, ku uciesze widzów zgromadzonych przed odbiornikami. Oczywiście pan Jacuś zadał mi obowiązkowe pytania: „Skąd jesteś?” i „Jak masz na imię?” Jakbyśmy od dawna byli na ty. Czekałam tylko aż powie do mnie „Babe”. Przedstawiłam się z imienia i nazwiska, aby władze nie miały wątpliwości. Podałam też adres na wszelki wypadek. Jacuś zaśmiał się i powiedział, że nie muszę pokazywać dowodu chrztu. Debil. Jeśli już to metryki. Poprawiłam go, ale chyba wyłączyli mi mikrofon. Jasne. Jemu wystarczy moje imię, żeby mógł sobie stworzyć jakieś głupie zdrobnienie. W końcu przeszliśmy do pytań. Komputer „wylosował” dla mnie zagadkę: „Czy Sarajewo jest stolicą Tajwanu?” W tym momencie puściły mi nerwy. Miałam cichą nadzieję, że mój pierwszy, jak dotąd, występ w telewizji będzie intelektualnym popisem moich możliwości. Postanowiłam nie odpowiadać wcale. Sięgnęłam ręką po kuszę. Na to odezwał się pan Jacuś: „W naszym programie nie można mieć ściągawek!” Tutaj włączyli śmiech z taśmy. „Jeśli nie wiesz, to naciśnij ten niebieski guziczek z napisem NIE WIEM. To nie twoja wina...” Odpowiedziałam, że owszem, to całkowicie moja wina i wycelowałam prosto w jego serce. Rozdziawił swoje pomalowane usteczka. W jednej chwili przestał się uśmiechać i stał się bardzo brzydki. Miałam cichą nadzieję, że kamera zrobiła zbliżenie. Wyglądał żałośnie. Ktoś włączył znowu śmiech, ale krzyknęłam, żeby się wreszcie uciszyli, bo go zabiję. Nastała grobowa cisza. Słychać było tylko nerwowe sapanie pana Jacusia, który przepraszał, że żyje, że wujek mu załatwił tą pracę, że wcześniej naprawiał zegarki i tak dalej, i żebym mu darowała, on już więcej nie będzie. W końcu upadł na kolana i zaczął płakać. Niczego bardziej nie znoszę. Zrobiło mi się go żal i skróciłam jego żałosne cierpienia jednym celnym strzałem. Umarł natychmiast. Byłam z siebie dumna. Cała akcja trwała nie więcej niż trzy minuty cennego czasu antenowego. Pomyślałam, że w wiadomościach będę mogli powtórzyć wszystko, bez skrótów ku pamięci. I tak znalazłam się tutaj. Morderstwo zaplanowane, z premedytacją, bez okoliczności łagodzących, bez motywu. Gazety dodały do tego jeszcze: ohydna zbrodnia, perfidny zamach, zakompleksiona kucharka zabija narodowego bohatera i tak dalej. Jedno z kolorowych czasopism dla kobiet napisało o mnie obszerny reportaż zatytułowany bardzo ładnie: „Kuszycielka”. Teraz to ja jestem bohaterką. A w porze największej oglądalności są teraz tylko neutralne seriale wenezuelskie, ale kto by się nimi przejmował...