Kraj lat dziecinnych
Słońce natrętnie przedarło się przez zamknięte powieki i obudziłem się już w Sokółce. Jechałem ulicą białostocką przez dawną dzielnicę żydowską. A jednak ją poznałem. W moje starcze kości nagle wlała się życiowa energia i wstałem żwawo. Aż mi się chciało krzyczeć po polsku: Sokółko, Ojczyzno moja! Ty jesteś jak zdrowie. Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, kto cię stracił! Ty kraju lat dziecinnych, co zawsze zostanie, święty i czysty jak pierwsze kochanie. Wysiadłem na przystanku koło cerkwi. Skoro ona dalej stoi, jak i podobno meczet w Bohonikach, to może i synagoga przetrwała? Powoli, bo tchu mi brakło, poszedłem w górę, w stronę ulicy 1 maja. Stamtąd miałem widok na sympatyczną uliczkę, która w takie letnie wieczory była zawsze wypełniona gwarem. Przez chwilę zdawało mi się, że słyszę dźwięk skrzypiec, lecz to na pewno musiał gwizdać wiatr. Tylko słońce nad żydowskimi kamieniczkami barwiło niebo na pomarańczowo jak dawniej. Jacyś młodzieńcy wpatrywali się we mnie wrogim wzrokiem, ale nie przeszkadzało mi to. Nasi chłopcy też często szukali zaczepki z gojami i czasem niebezpiecznie było chodzić po zmroku po niektórych zaułkach. Ale mimo wszystko żyliśmy ze sobą przez te parę set lat. I kiedy dla Polaka palił się dom, biegliśmy, żeby pomóc gasić. Tak samo i było, gdy Żyd potrzebował pomocy. Zresztą, między sobą też się czasem biliśmy. Zwłaszcza syjoniści lubili się wdawać w bójki z durakami z KZMZB (Komunistyczny Związek Młodzieży Zachodniej Białorusi). A z syjonistami tłukli się chasydzi. Do głównej synagogi trafiłbym z zamkniętymi oczami, więc nawet i teraz, po siedemdziesięciu latach trafiłem od razu. Nie ujrzałem jednak świątyni, a szkołę. Może to i lepiej? Lepiej, że teraz ten budynek wypełnia hałas, młodość, śmiech i życie, niżby miał być cichym i ponurym muzeum. A i przynajmniej nie służy za magazyn, jak za pierwszego sowieta. Idąc w stronę ulicy Lelewela spotkałem osobę w podobnym do mojego wieku. - Przepraszam pana. Czy ocalała chociaż jedna ze świątyń, czy może jakaś bożnica? Czy są w ogóle w Sokółce jeszcze jacyś Żydzi? Najpierw spojrzał na mnie nawet nie jak na wariata, a jak na kosmitę, a potem puścił taką wiązankę przekleństw, że nie ma nawet co cytować. Broda jak u Abrahama, a tymczasem kawał chama. Zaraz jednak puściłem w niepamięć ten incydent, gdyż ujrzałem na ulicy znajomą postać. Przetarłem oczy, lecz on nie tylko nie zniknął, ale podszedł do mnie z takim uśmiechem na twarzy, że człowiekowi od razu się ciepło robiło na duszy. Był to Szuster, ostatni sokólski rabin. Niezwykle dobry, tolerancyjny i mądry człowiek. Zawsze zażegnywał konflikty między nami i gojami. Prowadził organizację charytatywną „Linas Hacedek”. Dla każdego bez wyjątku miał radę i dobre słowo. Był wielkim, bardzo aktywnym rabinem, który cieszył się poważaniem nie tylko wśród Żydów. Nie było spraw o znaczeniu publicznym, przy których nie pytano by go o zdanie. Do tego znał na pamięć całe rozdziały Miszny. Choć proponowano mu stanowiska rabina w wielu różnych miejscach, jego serce nie pozwalało mu opuścić Sokółki, z którą zżył się całą duszą. - Czego tu właściwie szukasz, Dawidku? - Nie wiem rabbi, nie wiem. Tak jak ty, zżyłem się z tym miasteczkiem swoją chłopięcą duszą i opuszczając Sokółkę zo