Komary
Liczenie plam na suficie, powstałych w wyniku nierównej walki między mną, a komarami, dla których mój pokój jest jak istny raj (dlaczego?!), jest niezwykle interesującym zajęciem. Ale czego by się nie robiło, byleby nie sprzątać swojego pokoju?
Leżąc na łóżku, przekręciłam głowę i objęłam wzrokiem cały ten bałagan, powstały tylko i wyłącznie z mojej winy. Wciąż nadmuchany materac, walający się tu już od jakiś dwóch tygodni; skrzynia z zabawkami zdjęta z szafy ku uciesze młodszego kuzynostwa; ubrania (zarówno te czyste, jak i brudne, i brudne, ale jeszcze można je nosić) ułożone wedle tak zwanego „artystycznego nieładu” na krześle pod ścianą; papierki od cukierków na szafce nocnej i wszędzie wokół niej; mnóstwo tekstów piosenek porozwalanych na parapecie w akompaniamencie kilku długopisów, nie zawsze zdolnych do spełniania swej roli; okno noszące ślady malutkich palców i czół dzieciaków wołających mnie, żebym przyszła i zobaczyła, co zrobili; stara, rozstrojona gitara w kącie pomiędzy łóżkiem, a jednym z biurek, na którym leżały, uporządkowane w mniejszym lub większym stopniu, różne podręczniki i pomoce naukowe do szkoły, ale też wiele książek, kilka świeżych koszulek, parę gazet i różnych papierzysk, walających się też pod biurkiem w okolicach dawno przepełnionego kosza na śmieci; kilka ogryzków od jabłek czy gruszek, skórki od pomarańczy czy pestki nektarynek spoczywające na kupce na blacie biurka komputerowego - miejsca mego kultu; koty kurzu czające się pod meblościanką i kumulujące się na moim sprzęcie muzycznym, wokół którego leżało mnóstwo płyt bez okładek i okładek bez płyt; brudne lustro wiszące za drzwiami i wołające o pomstę do nieba. Miejsce płaczu i zgrzytu zębami, uosobienie chaosu i mojej osobowości.
Znów spojrzałam na sufit, który wydawał się piękny przy tym całym bałaganie. Pozwoliłam swoim myślom błądzić gdzieś daleko, niezbyt przykładając się do rachunków matematycznych. Niecałe pięć minut później moje powieki same opadły i, nie wiem po raz który już, zapadłam w sen na jawie, uśpiona pięknem królowej nauk.
Dzień. Ciemny zaułek. Ukrywałam się, drżąc ze strachu na widok cieni padających na nasłonecznione wyższe piętra budynków wznoszących się na trzy piętra w górę. Miałam sekundę odpoczynku w tym trzygodzinnym już pościgu. Czułam na karku gorący oddech pogoni złożonej chyba z wszystkich mieszkańców Koritisu. Żadnej przyjaznej twarzy, same wrogie oblicza.
Odgarnąwszy kosmyki włosów zalegających na mym czole, rozejrzałam się dookoła siebie, szukając jakiegoś wyjścia. Nie tylko drogi ucieczki z konkretnego miejsca, lecz też z tego przeklętego miasta, gdzie każdy zna mą twarz i cenę za mą głowę, i z mojego przeklętego życia, które całkiem go już nie przypomina. Gdzie te wieczory w karczmach, parkach i na dachach najwyższych domów, prześciganie się z siostrą w drodze do bramy?
Wzniosłam głowę w górę i, nie mam pojęcia po raz który już, zawyłam bezgłośnie w jasne niebo z tęsknoty za ma najdroższą przyjaciółką i najukochańszą siostrą. Dlaczego znów rozdrapywałam te ledwo zabliźnione rany? Dlaczego mój, nabyty przez ostatnie miesiące, masochizm musiał właśnie teraz mi o sobie przypomnieć?
Jesteśmy złem. Wytworem szatana stworzonym dla zguby poczciwych ludzkich istot. Prześladowane przez nich tylko dlatego, że urodziłyśmy się inne, różne od ich niemowląt, dorastamy inaczej, niż ich dzieci, żyjemy nie tak, jak oni sami. Polują na nasz gatunek odkąd sięga pamięć naszych najstarszych przodków, nigdy się nie zatrzymują, nie powstrzymują ciosów zadawanych mieczami i strzałów z kuszy, które, przeszywając nasze serca, ściągają nas w otchłań przepaści, do piekła, z którego nie ma wyjścia i w którym karzą nas za nasze korzenie.