Kolonie cz.2/2 (fragment wspomnień)
Markotni, pogodziliśmy się z myślą, że nie będziemy mieli pistoleciku, zaś z oferowanych nam min ćwiczebnych sami zrezygnowaliśmy. Mieliśmy jednak świece dymne. Zawsze coś. Ponieważ dostaliśmy ich tak dużo, mogliśmy spokojnie podzielić je na dwie części – pierwsza została przeznaczona do wykorzystania w czasie nadchodzącej „zielonej nocy”, drugą chcieliśmy zabrać do domu, z myślą o ich późniejszym wykorzystaniu.
Pozostałe dni pobytu na kolonii poświęciliśmy na szlifowanie strategicznego planu wykorzystania świec w ostatnią noc. Role zostały sumiennie podzielone – kto i za co odpowiada, jaki rodzaj świec i gdzie wykorzystamy, kto podkłada i je zapala, który z nas będzie stał na czujce, którędy wrócimy do swoich pokojów. Z tym ostatnim nie było większego problemu – spaliśmy w wieloosobowych salach parterowych baraków, a okna były umieszczone niezbyt wysoko. Wejście przez nie było dla nas najmniejszym problemem, przecież w domu ciągle ganialiśmy po drzewach przyległego parku.
Solidnie napracowaliśmy się przy precyzyjnym opracowaniu planu, aż pod koniec rozpierała nas duma z efektu. Nie na próżno byliśmy synami zawodowych żołnierzy. Wydawało się, że „mucha nie siada”. Operacja „Zielona Noc” wyglądała na perfekcyjnie przygotowaną. Nasza dziesięcioosobowa gromadka z jednego podwórka z niecierpliwością oczekiwała nadejścia ostatniej nocy pobytu. Miała być na długo zapamiętana.
Niestety przekonaliśmy się boleśnie, że nawet najdoskonalszy plan ma luki lub słabe punkty. Nigdy nie można przewidzieć wszystkiego. Naszym najsłabszym punktem okazał się, jak to często bywa w takich operacjach, czynnik ludzki. Może ktoś od nas nieopatrznie wygadał albo zdradził któryś ze znajomych nam żołnierzy. Może nie przewidzieliśmy czujności kierownika kolonii i wychowawców oraz ich doświadczenia, zdobytego w nieustannych bojach z kolonistami w poprzednich latach. Jak się stało, tak się stało. W każdym razie, kiedy ostatniego dnia przed zieloną nocą wróciliśmy z obiadu do sali sypialnej, naszym dziecięcym, ale już rozpalonym przedbitewnym oczekiwaniem oczom ukazał się dramatyczny widok. Pokój wyglądał jak prawdziwe pobojowisko – łóżka były wybebeszone z materacy; nasze plecaki, torby i walizki leżały porozrzucane i pootwierane. Wyrzucono z nich wszystkie rzeczy, w ogóle nie troszcząc się o porządne ich ułożenie. Wielka gromada rozmaitych bambetli była przemieszana bez ładu i składu.
Jednak nie wszystko było chaosem. Na środku sali widniała jedyna uporządkowana struktura – świece dymne, równiutko ułożone w gustowne piramidki. Nasze bogactwo, przez tyle dni z trudem zdobywane i skrzętnie w zakamarkach bagaży przechowywane, ujawnione zostało postronnym oczom. Leżały świece mniejsze, które mogły dać dym w jednym z trzech kolorów – białym, żółtym lub czerwonym. Obok ułożone były trochę większe. Były też te najlepsze, prostokątne, wielkości małej paczki mieszczącej dziesięć pudełek zapałek, które składały się z trzech oddzielonych przegródkami części. Każdą z nich podpalało się osobno i każda dawała dym innego koloru. Kiedy zapaliło się wszystkie jednocześnie, to widok był wprost cudowny – przez długie kilka-kilkanaście minut wydzielały się gęste kłęby trójkolorowego dymu. Trzeba było tylko uważać i szybko oddalić po zapaleniu. W przeciwnym wypadku nieostrożny „dymomistrz” później przez dłuższy czas kasłał i przecierał załzawione oczy.