Kolonie cz.1/2 (fragment wspomnień)
Po kilku dniach zapomniałem o tym bardzo przykrym przeżyciu. Inne zdarzenia pochłaniały moją uwagę. Od jednostki wojskowej niebieskich beretów oddzielał nas tylko zwykły, druciany płot. Szybko nawiązaliśmy dość ścisłe kontakty z żołnierzami, odbywającymi służbę zasadniczą. W tamtych czasach wojacy prawie nie opuszczali koszar, my natomiast wychodziliśmy dość często do Unieścia. Żołnierze zaczęli nas prosić o zrobienie drobnych zakupów. Chętnie spełnialiśmy ich prośby, mając na oku obopólną korzyść i licząc na wzajemność. Początkowo nie wiedzieli, jak się nam odwdzięczyć, ale szybko nakierowaliśmy ich na tory właściwego myślenia. Wystarczyło kilka niby mimowolnych podpowiedzi.
Pierwszym, który odważył się przejść do konkretów, był Włodek:
– Proszę panów, a nie macie coś na zbyciu? Coś, no wiecie, co wam niepotrzebne, a nam by się przydało.
– O czym ty, chłoptasiu, mówisz? – zdziwił się jeden z naszych znajomych komandosów.
– No, przecież macie coś tam w koszarach.
– Co, może kałacha wam się zachciewa?! – wybuchnął głośnym śmiechem. – Słyszycie, chłopaki? – odwrócił się do swoich kolegów. – Chłoptasie się palą do strzelania. Ledwieście od ziemi odrośli, a już o kałachu myślicie, co?
– Nie, panie szeregowy. Coś mniejszego. No coś na pewno macie.
– O, znasz się już na stopniach, co? A jak będę miał belkę na ramieniu, to jaki stopień?
– Starszy szeregowy.
– No proszę, wie. A dwie belki to kto nosi?
– Kapral, panie szeregowy.
– Mówi się obywatelu. Obywatelu szeregowy.
– Tak, pa... obywatelu szeregowy.
– No dobrze. Ale my nic nie mamy. Nic, co moglibyśmy wam dać.
– Może świece dymne? Albo petardy hukowe? – wtrącił się jego kolega. – Stosy ich zużywamy, żaden problem. A chłopcom coś się należy za przysługi. Krzywdy sobie nimi nie zrobią.