Kirszbrahanówna [fragm. powieści]
e;wi, żeby dziurę robić. On patrzy na nas i powtarza: tu panowie, w tym miejscu dziurę. Zgłupieliśmy. On portfel wyciąga, jakieś pieniądze liczy i daje mnie, bom najbliżej. Benek stoi za mną i mówi: dolary. A tamten: zróbcie, to dam jeszcze. Benkowi wierzyłem, bo ma wuja w Ameryce, co wyjechał jeszcze przed wojną. Ale temu człowiekowi nie wierzyłem. Co on, za dziury płaci? To sabotaż? Ale Benek wlazł na drabinę, postukał młotkiem i słyszymy, że tam rzeczywiście, jakby pusto i nie pusto. A gość wyciąga ręce i jeszcze te dolary w łapy pcha. To my za kilofy. Skrzynka tam była. Drewniana. Zgłupieliśmy, a ten Żyd mówi, bo dopiero my sami z siebie zrozumieli, że to Żyd był, dajcie tu, mówi. I rzuca dolary. Nawet nie wiedzieliśmy, jak i kiedy poszedł. Zniknął ja diabeł. Dokończyli piwo. Kelnerka pozbierała puste kufle. – No, dawno te dolary spłynęły z wódką i piwem. Eee. Z piętnaście lat będzie. Albo więcej. Bibliotekę tam zrobili. A u szwagra w bóżnicy magazyn zbożowy. Puste stało, to się nadało. Że to była bóżnica, ale pusta. Niczyja. A o tej dziurze, to tylko my wiemy. I on. Dora zapalała papierosa jednego za drugim i po chwili rozgniatała. Kiedyś myślała, że w kawiarni można zrobić lepszy świat. Nawet gdzieś wyczytała co Żydzi mówią, że Bóg tworzył i niszczył nieudane kolejne światy, aż przy naszym dał spokój. – To już nie ma większego znaczenia. Złamałam obie nogi, jedną po drugiej i już nawet do kawiarni nie chodzę. Papieros dodawał nam elegancji, w Warszawie, ale to nie jest kraj na elegancję. Kiedyś weszłam do antykwariatu z kawiarnią, gdzie podają kawę i można czytać, nie kupując. To miejsce Warsza się nazywa, znaczy Warszawa, więc myślałam, że wyjdzie ku mnie starszy pan z manierami. Ale wyszła młoda dziewczyna, której rodzice mówili po węgiersku. Nazwała Warsza dla uroku słowa. Może rodzice opowiadali o imigrantach z Polski, że z okrętu wprost na piasek telawiwiskiej plaży wychodzili w garniturach i żakietach. Potem odwiedzali plażę, wpatrzeni w horyzont. Garnitury z naftaliną powiesili w szafie. Niektórzy z Tel Awiwu przenieśli się na pustynię, byle daleko od morza i nie mówili na swoje miasto Beerszewa tylko Weerszewa. Wiesz co – wypuściła kolejny kłąb dymu – może to ich praojcowie założyli Weerszewę? Nie martw się. Wszystko będzie dobrze – słyszę jak przy stoliku obok mówią do chłopaka. Bomba terrorysty samobójcy oderwała mu obie nogi. Wszyscy wiedzą, że kolejna może mu oderwać obie ręce. ale wszystko będzie dobrze, musi być dobrze. Będzie. Przyjeżdżał do naszej szkoły teatr. Aktorzy-karły grały nas, dzieci bawiące się w ruinach Festung Breslau. Po spektaklu wołali: Nie dotykajcie bomb, zawołajcie milicję. Było dziesięć, dwadzieścia lat po wojnie. Sukienki mojej mamy szeleściły i błyszczały. Pamiętam saksofony, czerwone maki na Monte Cassino, konduktora w autobusie, gumką na ołówku oddzielał bilety z bloczka, milicjant z paskiem pod brodą sugerował, że będzie dobrze. Ale nie było. Dora wspomina Warszawę i rodzinę na początku wojny. Dora posłyszała muzykę, zapukała i usiadła na skraju łóżka. – Moja mama była z Warszawy, a tato spod Nowogródka. Tuż przed wojną zostali w Warszawie z moimi braćmi. Nie przyjechali. Ojcu zabrali radio. Ktoś powiedział, że ma radio i za radio go wywieźli, nie za Żyda. Z Oświęcimia przysłali urnę i list, że zmarł na zawał serca i dołączyli zakrwawioną koszulę. Matka z braćmi żyli po aryjskiej stronie. Nie mieli wyglądu, udawali Aryjczyków. Znali niemiecki, znaleźli pracę na poczcie. Ale bali się, aryjska strona Żydów szybko wyczerpuje, więc nachalnie wierzyli że w Hotelu Polskim naprawdę mogą wykupić paszport Hondurasu i wyjechać. A potem wołali „I czegoś nas opuściła, Nasza Kochanko?”, bo tak słyszeli o rabinie, który rozmawiał ze Szechiną, z Boską Obecnością, per &bdquo