Kirszbrahanówna [fragm. powieści]
Wstęp – Ojciec nie chciał, żebym była Żydówką. Kiedy mama odeszła, umieścił mnie u babki, swojej matki, a Janka oddał tamtej, drugiej babce. Twarz Janka nabierała wyrazu, aż ojciec zabronił mu odwiedzać nas na Mokotowskiej. Tato dbał o nas, dlatego wewnątrz szczerze tłumił najmniejsze plemienne odruchy. Odpychał pobratymców nawet w myślach. Nie usiedziałby w jednym przedziale ze semitą, mamroczącym zaklęcia i zabobony i kiwającym się wbrew rytmowi kół pociągu. Nie było w nim choćby jednego z kamyków, których Mojżesz miał pełne sandały. W nim stukały młoteczki fortepianu Chopina. To później dawało siłę i szczęście mnie. Patrzyłam oficerom prosto w twarz. Nie myślałam: Żydówka. To znaczy, byłam Żydówką, ale nie wiedziałam, co to znaczy. Na statek do Hajfy wsiadłam tylko dlatego, że mąż tak chciał. Zostawiłam mój błękit i mój świat. Moje wszystko. Tu archeologia, wędrówki ludów, naród cudów, obca mowa, czarne oko, Syjonu pieśń, drzewko figowe, tu stare i nowe. Nie jabłoni i nie lipy cień. I nie skała Kaliopy, tylko piasek i wydmy, namiot beduina, kibuce pionierów, sabrów metropolia, a mnie się zdaje, że to moja nekropolia. – Ty, taki goj żydowski, nawet imieniem mienisz się owskim, to weź i zapisz, co ci opowie Halina po mężu Widzer, de domo Kirszbraun, wrośnięta jak płacząca wierzba w mazowiecki krajobraz, gdzie historia usypała z popiołów kurhany, gdzie zostali na wieki dawni Kirszbrahany. Tam ich córka wyrosła, dumna i wyniosła Kirszbrahanówna, Kirszbrahanka, siostra semickiego Janka z nadwiślańskiej łachy, która szuka wspólnoty tych odległych światów, a znajduje – piachy. Jak będziesz w Warszawie… to weź moje błękitne oczy żydowskie, niech trochę pobłądzą wśród rozkopów, wieżowców i arterii. Błękit matowieje odbity w szkle, w aluminium. Twoje gojowskie nogi poprowadzą moje polskie oczy. Tu był dom Singera, na Krochmalnej? Ale nie ma Krochmalnej, ani domu. I poza tym, co mnie obchodzi. Ten Singera żydowski dom. Raczej kawałek Ogrodu Saskiego. Wieje wiatr, zacina listopadowy deszcz ze śniegiem. Nadwiślańska szarówka popołudniem. Oczy tężeją, szkliwieją, to nie moja Warszawa, mówią mi oczy. Getto nie moje. Nie Wielka, ani Nożyków bóżnica. Żadna synagoga, żadna mykwa, tylko tam, gdzie Łazienki. Marszałkowska, Nowy Świat. Nie cheder, ale freblówka i Belweder. Nie baalszemtowa amulet, tylko W Ogrodzie Saskim obok fontanny przysiadł się ułan do pięknej panny. Schabowy, a nie czulent. Nie Szołem Alejchem, tylko Mickiewicz i Piłsudski. Paradis (choć szef Waksmacher), Tuwim (choć Tuwimacher). Trzeba było mnie wtedy tam widzieć, Ziemiańska, kolorowe neony, fajfy, Olga Sławska. Wiera Gran. To wszystko było moje. * – Napiszesz? Możesz tu przychodzić. Córki pokażą ci papiery, wszystko, co przetrwało. Część może jeszcze do dzisiaj jest tam, pod podłogą szpitalnej stróżówki na Łagiewnickiej. W getcie. Straszna łódzka dzielnica, straszne dni. Znam, wiem co pisali. ale u mnie to było trochę inaczej. To była niepojęta zbrodnia i okrutna, ale ja, wiesz, ja nie znam Niemca, którego mogę oskarżyć. Nigdy nie byłam Żydówką, choć żyłam w kamienicy gettowych lekarzy, gdzie do domu przynosili obiady ze szpitalnej kuchni. A kiedy do mieszkania wszedł esesman i wykrzyczał „Ty żydowska świnio!”, to zabolało „żydowska”. Mieszkanie miało piękny dywan pośrodku, biedermayery od znajomego taty, profesora, który w getcie dostał za małe mieszkanie. Wieczory spędzałam ogrywając sąsiadów w brydża. Tato mnie nauczył. – Można o mnie pisać książkę? Napiszesz o Kirszbraunach, skoro masz te notesy? Bo ja sama, co ja wiem? Niewiele pamiętam. Kto się tym interesował? Ale co mam napisać? O Zagładzie, ocalonej? O kryjówkach, głodzie,