KAY-rozdział dziewietnasty
Rozdział dziewiętnasty
Słysząc strzały Samantha biegnie w ich stronę.Myśli jej się głębią a serce wali jak oszalałe.Do głowy przychodzi najgorsza rzecz-śmierć ukochanego.Oczami wyobraźni widzi go martwym.Jak leży na szpitalnej posadzce...cały we krwi.Jak bierze go za jeszcze ciepłą dłon...obejmuje...czując uchodzące życie...jak przytula...całując twarz:
"Błagam...tylko nie on. Nie mój Johnny.
W holu:
-Co tu się dzieje?
Widząc bezradność pielęgniarek:
-Co to za strzały?...Kto strzelał?
-Nie wiemy
-Gdzie Samantha?
-Pobiegła.
-Dokąd?
-Tam-wskazując drzącą ręką.
-Przestańcie się mazać.
Po odejściu lekarza dyżurnego:
-Drań nie spytał o Claire.
-Nawet nie spojrzał.
-Jakby nie istniała.
-Jego powinni zastrzelić.
Dobiegłszy do ósemki lekarka przez chwile nie wie co zrobić.Waha sie...boi.Po raz pierwszy w życiu czuje ogromny strach.Zamknąwszy oczy w chodzi.Otwierając je widzi Johna chowającego broń:
-Bogu dzięki.
-Sami...?
-Nic ci nie jest?-przytulając się do ukochanego.
-Nic.
-Nawet nie wiesz co czułam słysząc strzały...Jak bardzo się bałam.
-Nie tak łatwo mnie zabić.
Samantha chce coś powiedzieć ale nie mówi nic tylko przytula się jeszcze bardziej.Jest szczęśliwa.Wkrótkim czasie odbyła drogę od szczęścia przez piekło i z powrotem.Jej ukochany był przy niej.Cały i zdrowy i to było najwazniejsze...nic innego się nie liczyło...nawet słowa upierdliwej zgrzędy która właśnie stanąła w dźwiach:
-Co Pani robi?
-Nie widać?
-To niedopuszczalne?
-Niedopuszczalne to jest Pana zachowanie i to co się tu wyczynia pod pana przewodnictwem.
-A pan kto?
-John Hartnet,policja Los Angeles.
-Ma mi Pan coś do zarzucenia?
-Tak i to wiele.
-Niby co?
-Wrogość do pracowników...
-Kiedy?
-Ja mówię.Nie interesowanie się pacjentami.
-Nonsens.
-Tak? a zaglądał Pan do tego chłopca.
-Nooo...-nie wiedząc co powiedzieć.
-Nie,zrobiła to ta młoda lekarka.Mało tego nie udzielił Pan pomocy rannej kobiecie wyrzucając ją ze szpitala.
-Ona była...
-Cicho.To podlega pod paragraf.
-Pożałujesz tego-patrząc sie na Samanthę.
-Pogróżki są karalne.
Lekarz ze wściekłością na twarzy opuszcza salę.
-Nie musiałeś tego robić.
-Ale chciałem.Należało mu sie.
-To prawda...dziękuje.
-Nie masz za co skarbie...to ja dziękuje ze tak wspaniała kobieta jest u mego boku.
-Przesadzasz.
-Bynajmniej.
-Chodźmy.
Idąc do szpitalnej recepcji:
-Nie wiedziałam że byłeś tu wcześniej
-Nie chciałem ci przeszkadzać...byłaś...
-Jaka?
-Taka...wybacz mam robotę.
"Nigdy nie chce mówić o uczuciach.Ciekawe co słyszał z mej wizyty u chłopca.Muszę strzec mego pamiętnika."
Opuszczając willę ciotki dziewczynka zatrzymuje się
"Tylko nie to...nie rób mi tego skarbie"
-Żegnaj kochany domku-mówiąc to dziecko ma łzy w oczach.
"Z czasem zapomnisz"
-Idziemy?-łagodnym głosem.
-Tak
-Nie płacz.
-Ale...ale mi tu było dobrze...naprawdę
-Wiem.
Choć matce serce sie kroi,nie zmienia decyzji.Będąc przy samochodzie:
-O nie!
-Co?
-Mój Horacy...zostawiłam go.
-Wsiądź do samochodu,przyniose-wiedząc że bez misia Sara nie pojedzie.
"Obym tylko się na nią nie natkneła-wchodząc do rezydencji."
W pociemku niczym pantera Kay przemyka po willi.
-Gdzie on jest...o...mam cię.
Idąc cicho i bezszelestnie korytarzem słyszy otwierające się dźwi:
"Niech to szlag."
-Gdzie idziesz?
-Nigdzie.
-Przecież widzę.
-Idź spać.
-Powie