Jestem "rtystą"
Jestem „rtystą”. Poniekąd nie byłem pewien czy się do tego przyznawać. Czy to w ogóle wypada tak o sobie samym mówić. Może to zbyt duże słowo a może jednak wręcz przeciwnie. Któż by mógł określić wartość i wielkość kunsztu – na pewno nie ja sam.
Długo się nad tym zastanawiałem, ba, nawet napisałem opowiadanie na ten temat. Króciutkie i delikatne, bez tam żadnych skomplikowanych połączeń i wyrafinowanych zwrotów ale myślałem, że takie zgłębienie tematu i spojrzenie nań trochę z poziomu widza - po ostatniej kropce i przed redakcją – pozwoli mi ten być może i błahy dylemat rozwiązać i ugasić w zarodku.
Niestety, to też nie pomogło. Dało jeszcze więcej i więcej wątpliwości, które gromadziłem skrzętnie najpierw w szufladzie biurka. Potem zamykałem je w szafie na mój jedyny i wysłużony garnitur nieznanej marki i wątpliwej jakości. Niestety doszło też i do tego, że po miesiącu – niecałym – wątpliwości wychodziły nie tylko zza telewizora i wskakiwały wraz ze mną do łóżka, ale także wyciągałem je z lodówki wraz z pierwszym śniadaniem. Tuż po pracy – przy obiedzie – prowadziliśmy zaciekłe rozmowy. Byłem jednak skazany na pożarcie ponieważ wszystkie moje – nawet trafne - argumenty zostawały bardzo szybko i dogłębnie ranione elokwencją i bezwzględną szarżą mych własnych wątpliwości. Już w pracy byłem na pozycji przegranej. Nawet wychodząc i zamykając drzwi za sobą o godzinie 7:03 lub najpóźniej 7:08 – tak by zdążyć na tramwaj o 7:15 -, nawet już szykując się do wyjścia nie miałem żadnych szans w tej wymianie zdań. Spytasz dlaczego? Przecież ja musiałem przez równe osiem godzin stemplować znaczki i nadawać paczki, a one siedziały w ciepłym domu i dogadywały się między sobą jakie ja mogę wymyślić argumenty i jak mnie przekonać do ich błędności. Miały osiem godzin przewagi na starcie przed trzy- czy czterogodzinnym biegiem.
Pozwolę sobie pójść dalej. Przecież już po tygodniowej walce, gdy poniosłem pierwsze dotkliwe porażki, obserwowałem je jak najpilniejszy stróż i bacznie śledziłem wszystkie ich kroki. Okazało się, że prawie wcale nie sypiają. W nocy gdy im wszystkim mówiłem głośne: „Dobranoc” i prosiłem by zgasiły światło, odpowiadały głośno i radośnie w słowa: „Dobranoc Panie Menzel”. Światło oczywiście gasło ale pewnej burzowej nocy zbudziła mnie nieprzyjemna pogoda, a raczej towarzyszące jej, nieprzyjazne i mroczne odgłosy. Otworzyłem oczy. Myślałem, że zaraz zasnę ale po chwili usłyszałem, że coś się dzieje w dużym pokoju. Wstałem pełen obaw bo głosy nabierały na sile. Podszedłem do drzwi, i co?... Były zamknięte od zewnątrz. Moje własne wątpliwości odnoszące się do tego czy jestem „rtystą” czy też nie, zamykały mnie na noc w sypialni tak bym im nie przeszkadzał. A co gdybym chciał – lub musiał – do łazienki? Stukałem, pukałem, wołałem i nic. Nawet nie zwróciły na to uwagi pomijając fakt, że puściły muzykę trochę głośniej.
Rankiem było wszystko dla mnie wiadome. Nie spałem tej nocy. Gdy usłyszałem głos przekręcanego klucza wyskoczyłem z łóżka i pobiegłem na kibelek. Choć nie dało się tego po nich poznać to zauważyłem w barku brak dwóch butelek wódki 0,7 litra a w popielniczkach i śmietniku pełno kiepów. To był dzień zero, dzień w którym zdałem sobie sprawę, że nie mam szans w tej konfrontacji. Należy dodać, że każdego dnia wątpliwości się namnażało.
Poszedłem więc do dobrego przyjaciela po jakąś radę. Nie wiedziałem bowiem co czynić. Po wielu godzinach debatowania ustaliliśmy, że najpierw należy ustalić motyw, potem należy ustalić sposobność, a na końcu winowajcę i miejsce zbrodni. Ta pomoc bardzo mi się przysłużyła.