"Gdy kwiaty wiśni spadają na ziemię" - rozdział I
Zaczął się kolejny ponury dzień, który nie miał mi szczególnie zapaść w pamięć. Głowa pulsowała od bólu - po raz kolejny winą za to obarczałem zmęczenie, które już dawno stało się moim nieodzownym towarzyszem. Czy przeszkadzało mi to? O dziwo ani trochę. Nawet do rzeczy tak uporczywej jak ból można z czasem przywyknąć. Wstałem powoli z łóżka przy akompaniamencie skrzypiącej sprężyny. Rzuciłem krótkie spojrzenie na pokój, w którym spędziłem poprzednią noc. Tanie, hotelowe pomieszczenie, które ktoś zaadoptował na sypialnię. W powietrzu unosił się zapach stęchlizny, na ścianach widoczna była pleśń, w oknach brakowało paru szyb... Co prawda noc była ciepła, ale i tak odczuwałem na karku każdy powiew wiatru co nie sprzyjało wysypianiu się. Niestety teraz tylko na coś takiego było mnie stać. Po kilku krokach znalazłem się przy parapecie. Jedno, krótkie spojrzenie na ulicę. Masa ludzi przelewająca się z jednej na drugą stronę, korki i nerwowe krzyki. Tokio było bardzo ruchliwym miastem. A ja stałem się jego integralną częścią...
Po kilku minutach ubrany już w wytarte jeansy, rozciągniętą bluzę i stare, ledwo trzymające się jednej części buty wyszedłem na zewnątrz. Po chwili wmieszałem się w tłum...