Flamenco
Zastanawia mnie jak to jest być Flamenco. Bo Flamenco jest nieznaną mi bliżej kobietą o włosach czarnych, ciasno spiętych w kok, błyszczących oczach. Pięknością w sukni z dołem poszerzonym trzema poziomymi czarno czerwonymi pasami falban. Widuję ją codziennie jak wychodzi z domu na via Santa Maria i kieruje się na San Spirito, gdzie zwykła mi przepadać sprzed oczu, tak jak gdyby dobrze wiedziała, że podążam za nią zawsze wzrokiem i duchem przepełnionymi poczuciem tęsknoty i zdziwienia. Ona jednak bezwzględnie gdzieś niknie wśród tłumu, który fanatycznie podąża w wyznaczonym przez siebie kierunku. Nigdy nie wtapiałem się w owy rozgardiasz. Nadmierna, wręcz chorobliwa zapobiegliwość przed możliwością wystąpienia niekonwencjonalnych sytuacji, zawsze zatrzymywała mnie w połowie Via de Serragli. Flamenco szła dalej, nieustraszona, pewna i młoda, zostawiając mnie daleko, daleko w tyle. Nagle, gdy tak koniuszek jej smukłej sylwetki znikał za zakrętem, budziły się we mnie niezrozumiałe i dotąd nieznane żądze, słowa rozgoryczenia i błagań o litość nad moją żałosną osobą, wyrywały się z moich płuc, cisnęły na usta i strzelały z ogromną siłą w zamarłe powietrze. Pragnąłem łez, które zalałyby moją twarz, serce i tchórzostwo. Dziwna fala wzburzenia kazała mi tupać nogami z całych sił, aż zatrzęsie się ziemia. Bo ja tak bardzo chciałem dowiedzieć się, jak to jest, być Flamenco, która odważnie kroczy przez życie w czarno czerwonej sukni! Pragnąłem tego bardziej, niż czegokolwiek przedtem, marzyłem nocami o postaci tej kobiety, a chęć poznania powoli zaczynała osiągać niebotyczne rozmiary. Zrozumieć tę prostoduszną odwagę i wzniesione wysoko czoło, ogniste spojrzenie oczu czarnych jak węgiel, wpatrzonych w dal, nicość, przyszłość i nieznane… Drobną postać zawartą w ekstatycznej zadumie, odciskającą piętno na tuzinkowym, wyblakłym świecie. Te pełne wyrazu oblicze stanowiło dla mnie wzór niedościgły. Stać mnie było tylko na porzucenie w połowie Via de Serragli swego tęsknego spojrzenia. Każdego ranka cierpliwie wstawałem, ubierałem się w lekkim podnieceniu i z obawą, że tego akurat dnia nie usłyszę stukania obcasików Flamenco na wysadzanej kocimi łbami drodze. Zimą zacząłem czuć, że dzieje się ze mną coś dziwnego. Dzień całkowicie podporządkowany był porannemu wyjściu i na tym powoli, z czasem zaczynał się kończyć. Czarna kawa początkowo stygła niedopita. Niedokładnie zaścielona pościel na łóżku wyrczała, dając tym wyraz lekkiego chaosu. Potem po kuchni walały się kubki i filiżanki pełne kawy, pościel leżała gdzieś w hollu. Sam się sobie zacząłem dziwić, do jakiego obłędu doprowadziła mnie ta kobieta. Ona zaczęła nadawać sens memu życiu, tworzyć cała filozofię postępowania, które tak dalece odbiegało od wcześniejszego. Wiosną, kiedy wydawało mi się, że dziwna metamorfoza dawno osiągnęła punkt kulminacyjny, dopiero na środku Via de Serragli spostrzegłem, że stoję już tylko w samej piżamie. Wstrząśnięty wielkością incydentu, jakiego udało mi się dokonać wśród zaspanych gapiów, gorączkowo starałem się wrócić do domu. Wokół mnie rozbrzmiewały ciche szepty pełne zdumienia i dezaprobaty dla mego występku. Jednak po wykonaniu kilku kroków bosymi stopami, usłyszałem za sobą łagodny dziewczęcy śmiech. Melodyjnie rozbrzmiewając przeszywał jeszcze wtedy chłodne powietrze, przebiegł po mych plecach wywołując lekki dreszcz. Stanąłem w osłupieniu i odwróciłem się. Nieopodal stała Flamenco spoglądająca na mnie zalotnymi, bystrymi oczyma, rzucając ciepłe spojrzenie pełne sympatii. Przez chwilę wydawało mi się nawet, że usta poczynają jej drgać w uśmiechu. Zbliżała się powoli, aż wreszcie bezszelestnie przysunęła na wysokość mego ucha swą twarz o gładkiej oliwkowej cerze. Jej miękkie usta poczęły szeptać coś do mnie, a następnie, dziewczyna ujęła mą dłoń i pociągnęła do przodu. Zawahałem się lekko zapierając stopy na kocich łbach. Ona jednak w dalszym ciągu nie puszczała mej dłoni. Wyszliśmy nieco poza obraną przeze mnie bezpieczną graniczną część Via