Ewa
Obudziłem się rano i namydlając twarz kremem do golenia, doznałem szoku. Ujrzałem w lustrze kolorowe płomyki otaczające moją głowę. To niemożliwe. Przecież tak się zaczynało moje opowiadanie "Dzień Ognika". Fikcja nie może pojawić się w realnym świecie! Przecież to już było! Deja vu? Ale dlaczego? W jakim celu? Nie ma dymu bez ognia a róży bez kolców. Gnębiło mnie to cały dzień, nurtowało, nie dawało się skupić. Wieczorem złapałem za Parkera. Tak, muszę rozwinąć losy głównych bohaterów, poświęcić każdemu osobny tekst. Zasłużyli sobie na to. Drodzy czytelnicy znajdą tu wątki znane z "Dnia Ognika", ale uzupełnione o szersze przedstawienie postaci tego opowiadania. Narodziła się idea cyklu "Portrety". Zatem do dzieła. Ewę poznałem cztery lata temu. Nigdy bym nie przypuszczał, że w tej ciągle uśmiechniętej kobiecie, mieści się taki bagaż przeżytych tragedii. Każda spędzona z nią chwila odsłaniała rąbek nowej tajemnicy. Zafascynowany zachodziłem w głowę jak udało się jej zachować ten ciepły stosunek do otaczającego świata. Wraz z jej pojawieniem odczuwało się fizyczne ciepło, zadowolenie i radość, że znowu jest. Jej gorące, wielkie serce otwarte było zarówno dla własnych pociech, obcych dzieci, jak i wszystkich dokoła. Przepełnione było miłością do przyrody, do łabędzia przylatującego, co roku nad staw, do kosa śpiewającego za oknem, do zieleni liści na drzewach, do najmniejszego źdźbła trawy wyłaniającego się z ziemi. Ewa promieniowała miłością, pomimo wszelkich przeciwności losu, który jej nie oszczędzał. Poznając jej dzieje, uświadomiłem sobie, jak bardzo przeżycia z dzieciństwa odbijają się na dorosłym już życiu. Urodziła się jakiś czas temu (kobiecie nie wypada wyliczać lat) gdzieś w Polsce. Dokładne miejsce urodzenia nie wniesie nic do tej historii. Wystarczy wiedzieć, że miejsce to otoczone było wyniosłymi świerkami. Dach domu ocieniały konary rozłożystego dębu. Wraz z pierwszym oddechem wciągnęła w płuca zapach igliwia i woń tataraku z pobliskiego bajorka. Ptaki śpiewały jej kołysanki, gdy leżała w kołysce przed gankiem leśniczówki. Liście osłaniały jej ciałko przed słonecznymi promieniami. Wzrastała w opiece przyrody, była dzieckiem lasu. Od najmłodszych lat pomagała w utrzymaniu rodzinnego stadka. Opiekowała się młodszym rodzeństwem, urwisem płci męskiej. Choć sama dziecko to była też "kobietą" a to zobowiązuje. Jej starszy brat rzadko bywał w domu. W dzień był w szkole a popołudniami pracował w gospodarstwach sąsiadów. - Przewinęłaś pieluchy? - Nakarmiłaś już malca? Słyszała niemal codziennie. A przecież sama potrzebowała jeszcze opieki. Na jej głowie było też dbanie o główną żywicielkę rodziny - Łaciatkę. Łaciatka, czarno-biała krowa dostarczała mleka dla jej małego braciszka. Nawet lubiła wyprowadzać ją na popas. Znajdowała dla niej najzieleńszą trawę. - Jedz kochana, z tej trawy będzie pyszne mleczko. Wbijała kół w murawę a sama mogła się oddawać temu, co najbardziej lubiła. Znała każdą wiewiórkę mieszkającą w okolicy, każdego jeża. Sarny podchodziły do niej bez obawy. To byli jej przyjaciele. Z nimi prowadziła niekończące się rozmowy, byli towarzyszami jej zabaw, powiernikami dziecięcych sekretów. W czasie jednej z takich konwersacji usłyszała przeraźliwy ryk krowy. Serce zatrzepotało jak wystraszony ptak. Łaciatka! Niepokój dodawał jej skrzydeł. Ośmioletnie nóżki tratowały szyszki w biegu do źródła bydlęcego alarmu. To, co zobaczyła, miało na zawsze zapaść w jej pamięć. Łaciatka, a właściwie już tylko jej szyja i rogaty łeb, z wolna pogrążała się w bagnie. Niemożliwy do wytrzymania ryk wypłoszył wszystkie ptaki z okolicy. Z każdą chwilą, centymetr po centymetrze, pochłaniała ją czarna topiel. Ewę zamurowało. Otwarte szeroko oczy z przerażeniem obserwowały to widowisko. Chciała biec na ratunek, lecz nogi nie słuchały jej rozkazów. Nie tylko nogi, cała postać zastygła oddając się obserwacji makabrycznego przedstawienia. Już tylko pysk i rogi widoczne były nad powierzchnią bagniska. Ostatni ryk przeszedł w