Duszne lato cz.3 (+18)
Duszne lato cz.3 (18+)
***
- Zrób coś wreszcie z tym kotem, bo mi zniszczy wszystkie kwiaty! – rzuciła od progu błagalnym tonem matka.
- Co niby mam zrobić? – prychnęła Mariolka nie odrywając wzroku od telewizora. – Pójdę i ich opierdolę, a za chwilę oni znów go wypuszczą.
- Nie wiem, wymyśl coś! – Opowiedziała matka, ale widząc, że dziewczyna nie reaguje, dodała. – W końcu to ty jesteś wielką panią podkomisarz z komendy wojewódzkiej!
- Weź mnie matka nie wkurwiaj! Wiesz za co mam te dwie gwiazdki?
- Za to, że masz łeb na karku i w dodatku masz to po mnie! - Cukrzyła jej dalej matka.
Chyba podziałało, bo po chwili dziewczyna zwlekła się z kanapy i pomaszerowała do przedpokoju. Niespiesznie założyła crocsy i wyszła, trzasnąwszy drzwiami.
Nie minęło kilka minut i była już z powrotem, trzymając za kark rudego kota sąsiadów.
- Co chcesz z nim zrobić? – przestraszyła się matka, wyobraziwszy sobie, jak Mariolka topi Rudolfa w wiadrze albo robi z nim coś jeszcze gorszego, czego kobieta nie umiała sobie nawet wyobrazić.
- Nic – odpowiedziała dziewczyna i otworzywszy drzwi od łazienki, wrzuciła zwierzę do środka i zamknęła.
- To, dlaczego go do nas przyniosłaś? – kobieta w dalszym ciągu nie umiała sobie tego racjonalnie wytłumaczyć.
- Przetrzymamy go trochę u nas, to może się przestraszą, że im spierdolił, a jak się wreszcie znajdzie, to nie będą więcej jebanego sierściucha wypuszczać, żeby srał ludziom pod kwiatki.
Matka spojrzała na Mariolkę z dumą.
- Podoba mi się twój pomysł, choć nie ukrywam, że może być trochę ryzykowny.
- Eee, tam – dziewczyna wzruszyła ramionami.
- A mówiłaś w firmie o tym, co wymyśliłyśmy na kółku różańcowym?
- Mówiłam.
- I co?
- Gówienko, daj mi wreszcie spokój! – odpowiedziała dziewczyna, udając wielkie zainteresowanie jakimś programem publicystycznym.
- Zrobić ci kogel-mogel?
- Nie chcę żadnego kogla-mogla!
Mariolka zerknęła na matkę kątem oka. Z twarzy kobiety nie znikał szeroki uśmiech.
- Albo zrób…
***
Od śmierci żony, Dziadzia lubił przesiadywać w przydomowym ogródku. Opalony na mahoń i w cieniu jaśminu, wyglądał trochę jak afrykański władca, z nieodzowną wierzbową witką w dłoni do rozganiania srebrzysto-zielonych much, krążących nad jego głową. Wyglądało to trochę tak, jakby prowadził z muchami jakąś prywatną wojnę, bo machał z taką zawziętością, że aż świszczało. Minę miał przy tym taką, jaką zwykli mieć najwięksi i najgroźniejsi wodzowie w historii wszystkich wojen. Każdemu świśnięciu towarzyszyło głośne łomotanie w klatkach spłoszonych królików, jak bicie w afrykańskie bębny, które niosło się echem po całej okolicy, podrywając do góry kolonie kawek i gawronów. Ten magiczny rytuał, można było obejrzeć i usłyszeć od początku czerwca, z pominięciem dni wietrznych i pochmurnych.
Facet zupełnie się rozsypał. Legenda środowiska, mistrz Europy w strzelaniach pneumatycznych, wielokrotnie nagradzany za odwagę i poświęcenie przez komendanta Komendy Głównej Policji stał się wrakiem człowieka. Chlał praktycznie bez przerwy i wyglądało na to, że zwariuje albo zapije się na śmierć. Nikt nie miał odwagi podejść i zapytać, dlaczego tak siedzi w cieniu jaśminowca i walczy ze srebrzysto-zielonymi muchami.
I wtedy przyszła wiadomość ze stołecznej, że Mariolka jest na wylocie, z powodu jakiejś afery obyczajowej. Dziadzia kochał dziewuchę, jak własną córkę, bo nie mieli z żoną własnych dzieci. Decyzja o powrocie Mariolki do Komendy Wojewódzkiej podziałała na niego, jak jakieś cudowne lekarstwo. Poczuł, że musi działać, że ma jeszcze po co żyć.
Jakoś tak dziwnie wyglądało puste krzesło pod krzakiem.
***
Kiedy Mariolka weszła do domu, on nawet nie drgnął. Siedział nieruchomo obserwując świat za oknem, a raczej jego mały fragment z przydomowym ogródkiem.