Jadłodajnia
Mówili - niepotrzebna. Wątpili - kto tam przyjdzie? Twierdzili - nie ma takiego problemu. Rozkładali ręce - brak środków.Odgradzali barierą paragrafów, przepisów, zarządzeń. Mur niechęci i utrudnieńrósł z każdą beznamiętną twarzą przypisaną biurkowemu królestwu. Każda pieczątka na wniosku okupiona była wielogodzinnymi bataliami. Zawiązywano sojusze i koalicje. Pociski argumentów padały gęsto. Ci, których dotyczyła ta bitwa pozostawali w ukryciu. Nie, to nie tak! To inni nie zauważali ich istnienia. Bo temat wstydliwy. Gdyż tak wygodniej. Przecież to element, margines społeczności ich świata. Najprościej przyjąć strategię trzech małpek. Nie dawaliśmy za wygraną. Nękaliśmy przeciwnika salwami telefonów, minami pism i podań. Dywersja na tyłach wroga podkopywała jego morale. Dezerterzy zaczęli przechodzić na naszą stronę. Zdobyliśmy przewagę w Radzie - wniosek przeszedł. *** Dzisiaj, po roku, z uśmiechem wspominam te chwile. Jadłodajnia ruszyła, działa i wpisała się już w scenerię miasta. Problem, którego nie było, rozrósł się nagle do niebotycznych rozmiarów. Bezdomni, bezrobotni, ci którym brak środków na przeżycie. Dwadzieścia, pięćdziesiąt, sto, trzysta, pięćset posiłków dziennie. Doszliśmy do maksimum naszych możliwości. "Goście" z początku nieufni, wrodzy, buntujący się przeciw punktom regulaminu (żadnego alkoholu, prochów, używek, kulturalne zachowanie), zaczęłi powoli przełamywać mur swojego osamotnienia. Zaczęli zrzucać z siebie ciężar baznadziei. Życia aby do jutra, do soboty, do wiosny ... aby było następne do. Mój stolik stojący na uboczu w kącie, z plakietką "terapeuta", wzbudzał ich nieufność, ba - wręcz wrogość. Byłem wrzodem w ciele ich zamkniętego światka. - Po cholerę tu siedzisz ćwoku. Zdawały się mówić ich ukradkowo rzucane spojrzenia. - Nie chcemy cię tu. Wynoś się. Dodawały zwrócone w moim kierunku zgarbione plecy. - Mamy cię gdzieś! Wybuchało plwociną na podłodze. Doszedł następny punkt regulaminu. "Na terenie jadłodajni zabrania się plucia na podłogę". Przyjęli go szemraniem, patrząc z niechęcią w moim kierunku. Nie narzucałem się. Po prostu byłem. Jak stolik, krzesło, kocioł na zupę, stałem się elementem wyposażenia. Przyzwyczajałem ich do swojej obecności, do nieszczęsnej plakietki. Budowałem subtelny pomost do przyszłego porozumienia. Grzebiąc łyżką obserwowałem twarze. Męskie, kobiece, stare, młode, zarośnięte, ogolone - łączyło je jedno. Założyli maski nijakości, bezosobowości. Żyjące manekiny, wbijające wzrok w zawartość talerza. Zjeść i wyjść, uciec do własnego świata anonimowości. Po tygodniu zaczęłi mnie witać ledwie doszczegalnym skinieniem głowy. Odpowiadałem tym samym, uśmiechając się skrycie. Dobrze, wyśmienicie. Już przywykają, przyjmują moją obecność jako coś naturalnego. Wtopiłem się w ich krajobraz, przestałem kłuć nieznanym. Jeszcze poczekam, jestem cierpliwy, mam czas. Przełom nastąpił pewnego sobotniego popołudnia. Od początku wydawania posiłków czuć było w powietrzu jakieś podniecenie. Ukradkowe spojrzenia, szepty, utwierdzały mnie w przekonaniu, że coś się wydarzy. Usłyszałem stukot odsuwanego krzesła. Od stołu pod oknem podniosła się kurpuletna blondynka. Spoglądała niepewnie w moim kierunku. Asystowali jej dwaj malcy w wieku 4 -5 lat. Sala zamarła. Ustało stukanie łyżek, kucharka skamieniała z chochlą rosołu w ręce. Zdawało się, że czas zatrzymał się w miejscu. Przełknęła głośno ślinę i ponaglana spojrzeniami pozostałych, ruszyła do mojego stolika. - Jestem Nina. Czy można? Spytała dźwięcznie z rosyjskim akcentem. - Proszę. Wskazałem ręką krzesło. Siadła na brzeżku, nerwowo splatając ręce. Jej oczy rozpoczęły chaotyczny taniec szukając punktu zaczepienia. - Przemóż się. Dopingowałem ją w duchu. - To będzie twoje pierwsze zwycięstwo. - Wiesz, chcielibyśmy wiedzieć, po co tu jesteś? Wyrzuciła wreszcie z siebie, głosem zachrypniętym z emocji. - Aby wam służyć radą i pomocą. Odparłem najspokojniej jak umiałem. - To znacz