Drzwi
yśli materializowały same siebie, zaś niepokoje snuły się na granicy poznania i zrozumienia. John otworzył szeroko oczy i zapłakał. Przez łzy dostrzegł zarys postaci, tej samej, która uciekła z miejsca przestępstwa. Mroczna postać spojrzała w jego kierunku krwistymi, szyderczymi oczami i roześmiała się widząc jego niemoc i przerażenie. Zbliżała się nieśpiesznymi, zdecydowanymi krokami. John krzyknął w agonii rozpaczy i pogrążył się w mrocznych oczach przeznaczenia.
Mary O’Connel szukała doktora Wisedom. Stara i zasuszona kobiecina wyglądałaby śmiesznie i żałośnie w tym miejscu, gdyby nie determinacja bijąca z całej jej postawy. Drobniutkimi kroczkami podbiegła do doktora, którego w końcu udało jej się zobaczyć. Rozmawiał z pielęgniarką. Dumny, wysoki i pewny siebie. Widząc starą kobietę zmierzającą w jego kierunku odprawił pielęgniarkę, po czym uśmiechnął się łagodnie do nowo przybyłej.
- Moja droga, zwolnij trochę. Kobietom w pani wieku nie przystoi pośpiech – udzielił lekkiej reprymendy. Widząc rumieniec zakłopotania rysujący się na jej policzkach kontynuował: - Co panią opętało na litość boską?
- Właśnie wracam z odwiedzin – odpowiedziała wcale nie speszona. – Mój syn... Stan mojego syna znacznie się pogorszył. Wygląda na przerażonego, co więcej, nie poznaje mnie. Nie rozpoznaje własnej matki!
- Niech się pani uspokoi. Spokojnie, spokojnie. John’y przechodzi trudny okres. Jeszcze nie zaadoptował się do warunków panujących w tym szpitalu. Zresztą, leki które mu podajemy, mogą wywierać niewielki, mogę panią o tym zapewnić, naprawdę niewielki wpływ na jego świadomość.
- Niewielki! Niech mnie pan nie oszukuje doktorze Wisedom. Szprycujecie mojego syna lekami psychotropowymi i uspokajającymi jak rolnik paszą świnię, która ma iść pod nóż.
- Ależ moja droga! Co też pani mówi! Aplikujemy pani synowi dawki nie większe, niż innym pacjentom znajdującym się w tym szpitalu.
- I co im z tego dobrego przyszło? Czy widział pan dzisiaj John’ego?
- Nie, dzisiaj nie mieliśmy jeszcze obchodu. Jeżeli pani poczeka pół godziny z pewnością...
- W takim razie pójdzie pan ze mną teraz – rzuciła w przestrzeń ciągnąc go za rękaw.
- Ależ miałem jeszcze odwiedzić dwóch pacjentów zanim...
- Natychmiast, doktorze Wisedom! – krzyknęła z rozpaczą w głosie.
- No dobrze. Jeżeli to panią uspokoi.
Zdziwiony uległ starszej kobiecie, która trzymała jego ramię silnie i stanowczo. Weszli do małego pokoju. Pacjent rzeczywiście wydawał się nad wyraz pobudzony. Oczy szeroko otwarte wyrażały krańcowe stadium przerażenia. Zaniepokojony wyrwał się z uchwytu starszej kobiety. Spojrzał w kartę pacjenta. Ilość leków oraz ich dawkowanie wydawało się być w jak najlepszym porządku. Wyjął z kieszeni latarkę, po czym zaświecił pacjentowi w oczy. Źrenice były niepokojąco duże.
- Nic z tego nie rozumiem. Jeszcze wczoraj wieczorem pacjent reagował prawidłowo na podawaną dawkę – mruknął pod nosem.
- Być może tutaj nie chodzi ani o leki, ani o ich dawkę – wtrąciła się Mary O’Connel. – Być może chodzi o miejsce, w którym leży John’y. Słyszałam, że w tym pokoju, jakieś dwadzieścia cztery lata temu, powiesił się młody mężczyzna. Ten pokój z pewnością jest nawiedzony!
- Chyba pani nie mówi poważnie. Niech pani nie będzie śmieszna. Nikt już nie wierzy w takie rzeczy. To z pewnością wina jednego z leków. Bez obawy pani O’Connel. Zajmę się pani synem, tak jakby to był mój własny.
- Siostro Mc’Karffy! Siostro Mc’Karffy! Proszę tutaj natychmiast przyjść – krzyknął mocno i zdecydowanie.
Wyprowadził z pokoju matkę pacjenta zapewniając, że jej synowi nic nie grozi. Staruszka dała się w końcu wyprowadzić, choć czyniła to z ociąganiem i nie