DROZD - rozdział 1. cz. 2/2
- Jeśli chcesz możemy się zamienić – zaśmiał się cicho kord Kord podając Królowi rękę i ściskając go mocno.
Dwoje krasnoludów odwróciło się od tronu i ruszyło w kierunku wielkich drewnianych drzwi mijając kolejne cienie rzucane przez kolumny. Było już przed południem. Idzie szybciej niż zwykle.
- Co słychać w królestwie? – zapytał Kord gdy przeszli już przez wielke drewniane wrota i skierowali się w lewą strone na dziedziniec, na którym było widać jeszcze ślady krwi a kilku ludzi niewolników próbowało ją zmyć. Mieli oni założone na szyje obroże, do których mieli przyczepione łańcuchy i były one przyczepione do wielkiego Dębu – drzewa świętego dla wszystkich krasnoludów. Ponoć zasadził je sam Argod – pierwszy krół krasnoludów i tutaj wybrał miejsce na założenie stolicy. Pilnowało ich trzech strażników uzbrojonych jak większość królewskich strażników.
- Polityka, wojna, polityka, wojny… i tak w koło. Czasem mam już tego serdecznie dość. – odrzekł krasnoludzki król z lekkim uśmiechem. – Chociaż ostatnio nie narzekam na brak spokoju, ludzie nie sprawiają tak wielu kłopotów a elfy nie wysyłają posłańców tak często.
Krasnoludy minęły grupę niewolników, którzy starali wyszorować krew z pomiędzy granitowych płyt. Jeden z nich odwrócił wzrokw kierunku króla za co od razu dostał drugim końcem halabardy w skroń. Kolejna porcja krwi do wyszorowania. Tym razem świeża.
- Przeklęty elfy. Dobrze, że w naszym Klanie zjawiają się raz do roku by wykupić i zamówić co bardziej wymyślne bronie i groty do swoich łuków. – Kord spojrzał na krasnoludzkiego króla. – Widziałem, że jeden z nich czeka u Ciebie na audiencje. Niejaki So…
- Soril. Tak, Soril z Ostatniej Osady.
- Wiem, że nie jesteś przesądny przyjacielu ale wiesz też co znaczy jego imię w naszej mowie.
Król spojrzał na swojego przyjaciela i uśmiechnął się nie śmiało.
- Tak wiem. Drozd. Ale nie przywiązuje do tego wagi. Elfy widocznie chcą zagrać nam na nerwach. Szkoda, że nie zauważają iż jestem za stary na takie gierki. Równie dobrze mogą przysłać mi kruka, bociana czy inne stworzenie. Zwierze to zwierze.
Król nawet nie dostrzegł trasy, po której się poruszali. Dotarli do wejść do kopalń. Do miejsca, w którym przestawały rządzić jakiekolwiek zasady. Sam Vognar nie wiedział czy jego władza mogła przekroczyć te progi. Ludzie, którzy tam trafiali na końcu swoich dni, a te nadchodziły nie raz bardzo szybko nie byli już ludźmi. Byli zwierzętami. Chociaż czasem zwierzętom okazywano jakiekolwiek współczucie. Król nie musiał tam wchodzić – miał od tego ludzi.
- Jak się sprawują? – zapytał po chwili milczenia Kord.
- Wydobycie stoi ciągle na tym samym poziomie. Nie ma co narzekać. Kiedy jeden ginie, przychodzi kolejnych dwóch. Zwiadowcy coraz lepiej radzą sobie z ich łapaniem…
- Wiem, że mówiłem już to kilka razy i sam pewnie nie raz to usłyszałeś ale…
- Nie. – powiedział stanowczym tonem Vognar i spojrzał wprost na swojego przyjaciela. – Nie wypowiem im wojny. Wojna to zło.
Kord nie odpowiedział od razu.
- Przepraszam. Nie chciałem Cię wyprowadzić z równowagi mój Królu, - Kord przyłożył pięść do serca co symbolizowało szczerość jego słów.
- Wiem, nikt tego nie chce… chyba robię się zbyt zgryźliwy. – Król uśmiechnął się nie znacznie. – Wybacz przyjacielu ale musimy wracać. Muszę jeszcze dziś poćwierkać z pewnym elfem…