Dom
Ciepło paneli głaskało moje bose stopy, gdy przemierzałam drogę do łazienki. Lubiłam być sama, szczególnie teraz, po przeprowadzce. W łazience doprowadziłam się do ładu, założyłam swój ukochany dres i skierowałam się w stronę kuchni.
Dziś miała przyjść Ada z Maćkiem. Pierwsi goście w naszym królestwie. Sporo było do przygotowania na wieczór łącznie ze sprzątaniem i rozpakowywaniem reszty rzeczy. Bez śniadania, po wypiciu solidnej, czarnej kawy, nie spiesząc się, zaczęłam rozpakowywać ostatnie pudło, które stało samotnie w pokoju gościnnym. Jego ciemne, bure ściany były solidnie zniszczone od przesuwania stopą z kąta w kąt.
Ciągle słyszałam, że sam się nim zajmiesz, że mam się nie przejmować i dać sobie z tym spokój, ale mijały dni a ono ciągle tam stało, samotne, porzucone, wręcz niechciane. Zajrzałam dyskretnie do środka i odnalazłam w nim czarny, nieprzenikniony punkcik. Gdybym wiedziała, że to pierwszy cień, nigdy bym go nie wypuściła ze środka. Delikatnie odwinęłam brzegi kartonu, aby przeniknąć tą ciemność i wtedy po raz pierwszy nasz dom jęknął. Nie usłyszałam tego, nie wiedziałam, że przed chwilą przeze mnie ucierpiał. Tylko czy to na pewno przeze mnie?
Wnętrze pudła było pełne drobiazgów: długopisów, kartek – tych pustych i zapisanych… Przeniosłam je do twojego biura, które wydawało mi się bardziej odpowiednim dla niego przyczółkiem i postawiłam na drewnianym biurku twojego ojca. To miejsce pachniało starością. Pomimo porządnego uprzątnięcia każdego zakamarka, wydawało się być najbardziej starym pomieszczeniem i kryjówką wszystkich historii zgromadzonych na niezliczonych półkach biblioteczki. Czułam przed nim respekt i nieśmiałość. Odstawiając ostatnią rzecz – twój kalendarz – zauważyłam, że wypadło z niego zdjęcie i leżało na samym dnie. Wydobyłam je drżącą ręką i upuściłam zaskoczona. Było zrobione podczas naszej podróży poślubnej, ale tam, gdzie powinnam być ja, był ktoś inny.
Zdobywając się na odwagę, przypatrzyłam mu się uważnie. Miałam wrażenie, że ta osoba przygląda mi się z grymasem satysfakcji na twarzy, otulonej długimi, prostymi jak drut, czarnymi włosami. Jej oczy, jak dwa węgliki, patrzyły prosto w moje, pewne, zarozumiałe i wywyższające się. Wąskie usta zawały się nienaturalnie wyginać do góry, wydobywając z niej pewną groteskową, charakterystyczną złośliwość. A postawa ciała, całkowicie nie moja, nienaturalnie wygięta, przylegała się do twojego boku niczym przyklejona na stałe. W tym zdjęciu było coś, co sprawiło, że pewna zimna zadra wbiła się w moje serce. Niektórzy nazwaliby ją zazdrością, ale według mnie, to był jedynie pierwszy odłamek samotności.
Słysząc, jak drzwi wejściowe zamykają się, schowałam szybko kalendarz do pudełka i przez resztę dnia udawałam, że go nigdy nie widziałam. Zeszłam po schodach trochę niepewnie. Uśmiechnąłeś się do mnie czarująco, jak zawsze. A ja już wtedy wiedziałam, że ten uśmiech nie był jedynie dla mnie. Tym razem nie zrobił na mnie wrażenia, przemknął jakby obok, i z impetem rozbił się na ścianie.