Dom
Dręczony ciągłymi koszmarami, w końcu przyjechałem tu. Nie wiem czemu miałoby mi to pomóc, ale postanowiłem zaufać swojemu terapeucie. Patrzyłem teraz na spalone ruiny i wcale nie czułem się lepiej.
Ściany budynku dalej były czarne. Dach jak się zawalił, tak go nie ma. Przez okna, w których brakowało szyb, widać było, że w środku rosły jakieś zielska i krzaki. Budynek zaś otaczało całe morze pokrzyw. Niektóre chaszcze były nawet wyższe ode mnie.
I tak nie miałem zamiaru tam wchodzić.
- Coś panu trzeba?
Z głębokiej zadumy wyrwał mnie czyjś głos i powiew wiatru. A może wiatr wiał cały czas tak samo, tylko nie zauważyłem go, tak samo jak zbliżającego się do mnie mężczyzny.
- Nie. Nic – odpowiedziałem, nawet się nie odwracając w jego stronę.
On jednak zamiast zgodnie z moim życzeniem odejść, stał cały czas. I milczał. Odwróciłem się rozdrażniony, żeby spytać, czy jemu przypadkiem czegoś nie trzeba.
- O bogi. Toż to młody Prokopowicz. Dobrze mówię?
Obadałem wzrokiem starszego, niskiego, okrągłego mężczyznę, o równie okrągłym i czerwonym nosie. Nie pamiętałem go, lecz akordeon, który trzymał, budził jakieś wspomnienia.
- Przepraszam, ale nie pamiętam pana.
- Nie szkodzi. Ile to już minęło? Dwa lata?
- Dziesięć.
- No popatrz, jak ten czas leci. Witaj w domu.
Jeszcze raz spojrzałem na ruinę. Dom.
Dziwny staruszek zaprosił mnie do siebie. Tam odświeżyłem sobie pamięć i przypomniałem pana Fedorczuka, który pędził najlepszy bimber i każdego ranka budził całą wieś swoją grą na akordeonie.
- Nu, to opowiadaj chłopcze, co porabiałeś przez ostatnie lata – powiedział serdecznie, nalewając do szklanek bimber o złotym kolorze. – Nazwałem go „Złoty środek” bo jest dobry na wszystko. Właściwie to – zadumał się na chwilę – każdy bimber jest dobry na wszystko, ale ten ma najbardziej złoty kolor.
Rozgrzany „Złotym środkiem” opowiedziałem w skrócie jak skończyłem polonistykę, pracowałem trochę to tu, to tam, raz prawie się ożeniłem. Nic ciekawego. Życiorys zwykłego Kowalskiego. Nie mówiłem nic o koszmarach związanych z domem i...
- ... i teraz przyjechałem tu. Choć sam nie wiem po co.
- Ja wiem.
Otworzyłem szeroko oczy.
- Bo ta ziemia cię wzywa. Ona cię zrodziła i do niej musisz wrócić. Nie znajdziesz swojego miejsca w betonowej dżungli.
Westchnąłem. Nie wiem czego innego mogłem się spodziewać. Jakie prawdy mogłem usłyszeć od starego pijaka. To co usłyszałem brzmiało tylko jak pierdoły.
- Zostań tutaj parę dni. Przemyślisz sobie to i owo.
- Ale gdzie...
- Jak to gdzie? Jesteś moim gościem i będziesz mieszkał u mnie.
Nie protestowałem. Nie protestowałem również przeciw wypiciu jeszcze kilku głębszych i przeniesieniu się na ganek, gdzie pan Fedorczuk oddał się grze na akordeonie i śpiewaniu białoruskich pieśni, a ja patrzyłem na złote i czerwone liście tańczące na wietrze.
Krwistoczerwony liść wylądował na moim kolanie, przypominając mi o czymś.
- Chciałbym się przejść do lasu.
- Jakiego lasu? – spytał pan Fedorczuk nie przerywając gry.
- Tego, który jest naprzeciwko... mojego domu.
- Dobra, chodźmy! – Fedorczuk zerwał się z wielką energią, jakby wcześniej nie wypił pół litra mocnego bimbru.
Droga brukowana kocimi łbami była całkowicie zasypana liśćmi. Wieś zaś zdawała się być pogrążona we śnie. Hulał jedynie wiatr.
- Gdzie są wszyscy? – spytałem zaintrygowany wszechogarniającą ciszą.