dalszy ciąg mojej książki "Po stronie cienia"
III
Lubię stare kamienice, familoki, podwórka, gdzie i gołębniki, i komórki na węgiel. Idąc sztolnią uliczek, mając po bokach buro-szare, ceglane mury budynków, rozglądam się ciekawie, sycąc swój wzrok ich swojskim pięknem, ich ciszą. Spoglądam do góry, na gzymsy kamienic i na przybrudzone, karminowe dachy; tak odpoczywam. To świat, który jeszcze oddycha, lecz – widać to wyraźnie – stoi z boku, i czeka aż los się dopełni.
Tak wędruję, zbliżając się do Joanny.
Bytom, stare i piękne miasto, już dawno zagościło w moim sercu. W młodości często omiatałem swym cieniem jego kamienice, odwiedzałem krewniaków. Tam przychodziła młoda dziewczyna, która kochała się we mnie, a ja chciałem tylko zapomnieć o swojej pierwszej miłości.
Teraz wysiadłem na dworcu autobusowym, obok dworca kolejowego.
Lekko mi było. Uśmiechałem się do siebie.
W kiosku kupiłem dwie paczki papierosów, dla Joanny i Matki. Puściłem totka na chybił. A zaraz na początku przejścia podziemnego, na drugą stronę dworca, do przystanku tramwajowego w kierunku Szombierek, w małej cukierni – kupiłem kilka drożdżówek.
Długo nie czekałem na tramwaj. Piątką ruszyłem do Szombierek, i wysiadłem przy kościele z czerwonej cegły, przeszedłem na drugą stroną szerokiej ulicy i zagłębiłem się w sztolnię uliczki obsypanej kamienicami z czerwono-czarnych cegieł. Wreszcie stanąłem przed pastelowym blokiem. Znałem kod do drzwi z klatki wejściowej, a drzwi do mieszkania Joanny nie były zamknięte na klucz. Lecz nim je otworzyłem, usłyszałem – jak zwykle – ujadanie małego kundla w łatki biało- szare. Wredny pies, mordę darł gdy tylko przychodziłem, gdy poruszałem się po mieszkaniu, a zwłaszcza gdy uczyniłem jakiś gwałtowniejszy ruch swoim ciałem.
Mijając mały pokój bez drzwi, rzuciłem do Matki „cześć” i zjawiłem się u Joanny. Właśnie siedziała na krześle przed lustrem, w rogu pokoju, i malowała rzęsy. Zauważyłem, że w łóżeczku nie ma Małej.
- Witaj. Gdzie Oliwia?
- Leszek ją zabrał do siebie. Jutro z nią przyjdzie.
- Wybierasz się gdzieś?
- Ja też muszę mieć coś z życia. - Nie patrzyła na mnie, zajęta wciąż poprawianiem swojej urody. Ta czynność pochłaniała ją całą. „Idzie na kurestwo” – pomyślałem, i byłem tego pewien.
- Umówiłaś się z kimś? – zapytałem spokojnie, jakby mimochodem. Wręcz coś mnie nawet ucieszyło.
- A co?! – zapytała buńczucznie.
- Tak tylko… stroisz się, znaczy… gdzieś idziesz.
- Pewnie! A tobie o co chodzi?
- Myślałem, że pogadamy.