Cienka granica
Pamiętam dokładnie, to wydarzyło się całkiem niedawno: trzy, może cztery lata temu.
Był drugi września, cała moja klasa zjawiła się w komplecie, a jak wkrótce miałem się przekonać – nawet w nadkomplecie. Jestem polonistą w gimnazjum, a tamtą klasę prowadziłem od początku i miał to być nasz drugi rok razem. Klasa jak klasa – raczej przeciętna. Nie było wśród tej wesołej gromadki jakichś asów, przynajmniej jeżeli chodzi o język polski. Kilka osób się starało, a reszta usiłowała nie podpaść, co jeżeli chodzi o mnie jest do przyjęcia. Nie wymagam aby moi uczniowie przedkładali przedmiot którego uczę ponad inne, nie jestem typem twardego belfra przed którym wszyscy drżą. Staram się prowadzić lekcje na luzie, ale też nie folguję tym, którzy ewidentnie olewają sprawę. Jestem lubiany, chociaż pani Dyrektor ma na ten temat nieco inne zdanie. Uważa, że jestem zbyt pobłażliwy, a mój sposób prowadzenia lekcji zbyt swobodny. Jednak – na litość boską! – ci młodzi ludzie mają po czternaście, piętnaście lat i jestem świadomy tego, że trudno od nich wymagać fascynacji Mickiewiczem.
Kiedy tamtego wrześniowego ranka po raz pierwszy od ponad dwóch miesięcy znowu zobaczyłem moją klasę, pierwszą rzeczą, jaka mi się rzuciła w oczy było to, że wszyscy straszliwie wydorośleli. Nie, może to jednak zbyt mocne słowo – chłopcy nadal mieli pryszcze, a dziewczyny dziecinne buzie (pomimo nieudolnie ukrywanego, niewprawnego makijażu). To tkwiło głębiej, nawet nie w samym wyglądzie, ale w sposobie w jaki siedzieli w ławkach, w ukradkowych spojrzeniach jakimi obrzucali to mnie, to siebie nawzajem. Słowem – w czerwcu żegnałem dzieciaki, by teraz powitać młodzież.
Lekcje rozpocząłem krótkim powitaniem, potem zabrałem się za sprawdzanie listy obecności. Obiło mi się o uszy, że w mojej klasie będzie ktoś nowy, ale dopiero odczytując nazwisko uświadomiłem sobie w pełni ten fakt. Wypadałoby abym skonfrontował nową osobę z resztą klasy, prosząc ją o wstanie i przedstawienie się, jednak znając straszliwe przeczulenie ludzi w tym wieku na punkcie własnej godności oraz niespotykaną zdolność do wykrywania najmniejszych potknięć i otwartego wyszydzania ich, postanowiłem odpuścić. Nie chciałem, aby młody człowiek skompromitował się już na samym wstępie. Zresztą reakcja klasy na imię nowej – ukradkowe parsknięcia i chichoty - utwierdziły mnie w przekonaniu, by dać dziewczynie spokój.
Marianna – bo tak miała na imię nowa dziewczynka (właśnie tamtego dnia została „panną – Marianną”, co i tak było niezwykle łagodnym potraktowaniem) wyglądała bardzo przeciętnie. Ciemne włosy do ramion z nieco przydługą grzywką, piwne oczy, drobniutka twarz i zaskakująco dziecinna sylwetka. Na pierwszy rzut oka wyglądała na co najmniej rok młodszą, ale z doświadczenia wiedziałem, że fizycznie może dogonić, a nawet przegonić rówieśników w krótkim czasie. Wywołana uniosła głowę i rozejrzała się po klasie. Wesołość spowodowaną brzmieniem własnego imienia skwitowała lekkim ściągnięciem brwi.
Po sprawdzeniu obecności postanowiłem luźno poprowadzić tę pierwszą lekcję, wypytując moich uczniów o to jak spędzili wakacje i co ciekawego w ciągu tych dwóch miesięcy przeżyli. Z radością spostrzegłem, że nie zmienili się pod tym względem i nadal stanowili wygadaną gromadkę: moich uczniów nie trzeba było „wyciągać za uszy” do odpowiedzi, wypowiadali się chętnie i roztropnie, z niektórymi byłem w stanie nawiązać prawie równorzędną dyskusję. Ponieważ Marianna ani razu nie zgłosiła się do odpowiedzi, pod koniec lekcji postanowiłem spróbować trochę ją rozruszać.
- A ty Marianno? Co nam opowiesz? Jesteś nowa i nas wszystkich bardzo ciekawi jak spędziłaś wakacje… - zagadnąłem ją.
Dziewczyna wstała i uśmiechnęła się. A potem patrząc ponad klasą i ponad mną, zaczęła recytować: