Bohater przegranej sprawy
Przecież wrócimy jako bohaterowie.
Powinienem się zdrzemnąć, bo przecież już niedługo ruszamy. Do walki! Zgnieciemy wroga – zgnieciemy zło – tutaj, a potem pójdziemy dalej. Nic nie może nas powstrzymać. Walczymy w słusznej sprawie i wiemy o tym. A jeśli któryś z chłopaków się zawaha, ja sam stanę na czele. Sam poprowadzę atak jeśli będzie trzeba. Zniosę wszystko. Wszystkie okropieństwa, ból i cierpienie. Tylko szkoda, że tyle tu błota. Strasznie wilgotno i zimno.
Właśnie wstał nowy dzień.
Oficerowie, a potem podoficerowie prowadzą odprawy w podległych im pododdziałach. Nareszcie ruszymy. Na wroga. Do ostatecznego ataku. Już ustawiamy się na pozycjach. Nasza artyleria robi przygotowanie. Ależ to potęga! Tamci muszą czuć się przytłoczeni. Przestraszeni. Na pewno myślą o porażce. Lepiej dla nich, żeby wywiesili białe flagi.
Lepiej dla nich, żeby się poddali!
I w końcu. Nareszcie! Rozkaz do ataku. Ruszamy. Pędzimy na wroga. Siedzą cicho. Boja się. Może nawet uciekli. Porzucili swoje pozycje. Nacieramy dalej. A chłopaki mówili, że karabiny maszynowe mogą nas zdziesiątkować. Że powinniśmy się bać! Czego? Nikt nie strzela. Pewnie rzeczywiście uciekli.
Naprzód!
Jeden z naszych pada. Potem drugi. I jeszcze jeden. Co z wami? Nie róbcie sobie żartów. To ma być nasze wspólne zwycięstwo. Może i damy bez was radę, ale chyba nas nie zostawicie? Nie możecie nas zostawić! A tu następni padają. Czwarty, piąty, dziesiąty. Co z wami. Przecież już niedaleko. Wrogie pozycje już blisko. Ich okopy.
Ich karabiny maszynowe!
To one nas zabijają! Chłopaki nie żartują. Oni zostają trafieni. Odnoszą rany. Padają w błoto. Umierają lub leżą w agonii. To nie tak. Przecież to my mamy wygrać. My! Nie oni, nie nasi wrogowie. Nie ci źli! Na szczęście mamy naszych oficerów i podoficerów. Oni nas prowadzą. Są na czele.
Byli… Gdzie oni…? Też nie żyją?!
Co się tu dzieje?! To przecież nie tak miało być!
Ja i tak dam radę!
Wrogie pozycje już blisko przed nami. Tylko nas coraz mniej. I mniej... Nie dajemy za wygraną. Nie poddajemy się. Nie zwalniamy. Zwyciężymy lub… Nie, na pewno zwyciężymy. Musimy. To my jesteśmy dobrzy. Oni nie mogą wygrać. Ich wysiłki są nieistotne. Nawet jeśli kosztują życie tylu naszych, jeśli zadają nam tak ogromne straty. Aż do teraz… Dosyć tego! Docieramy do ich pozycji. Wpadamy w ich okop.
Co nas tak mało?!
Nie mam czasu, bo już jestem w okopie. Twarzą w twarz ze złem. Ze złem o przerażająco ludzkiej twarzy. Moja strzelba gładkolufowa. Idealna do walki w okopie. Strzela śrutem. Koledzy walczą bagnetami, ja strzelam. Pada wróg. Potem kolejny. Nie mają szans. Padają jak muchy. Jestem niepokonany. Niezniszczalny. Trzeba było się poddać!
I już nie mamy z kim walczyć.
Wygraliśmy. Jakiś oficer chwali mnie, że jak na żółtodzioba, to nieźle sobie poradziłem. A pewnie!, przecież walczyłem ze złem. Z demonami. Dumny rozglądam się wokół. Oglądam owoce moich wysiłków. Widzę roześmiane twarze moich bliskich, których zostawiłem w domu. To dla nich. Dla nich… zabiłem tych wszystkich ludzi. Walczyłem ze złem, ale…
Zabijałem ludzi!
I nadal będę zabijał. Patrzę w stronę, w którą uciekają wrogowie, którzy przeżyli. Widzę jak uciekają. Widzę…