Anna i wampir
Anna przygotowywała właśnie uroczystą, zaplanowaną wcześniej kolację. Wstałem, rozłożyłem stół i nakryłem go śnieżnobiałym obrusem, kupionym specjalnie na tę okazję. Założyłem szary garnitur, białą koszulę i zawiązałem krawat. Następnie wyjąłem z barku szampana i butelkę czerwonego wina. Spojrzałem w stronę biurka, gdzie w wazonie stał bukiet złożony z kilkunastu czerwonych róż. Byłem gotowy.
Zajrzałem do kuchni. Anna dalej uwijała się przy kolacji, przyjemnie pachniało. Powiedziałem o tym Ani.
- Dziękuję. To, co tu robię, to ma być niespodzianka, więc uciekaj stąd – pogroziła mi palcem.
- Aha! – zawołała, Anna, kiedy wycofywałem się z kuchni.
- Tak, Aniu?
- Przyniosłam kilka gazet. Jak byś miał ochotę w międzyczasie poczytać sobie, to leżą na stole w pokoju.
- Jasne, Aniu, poczytam sobie.
Wróciłem do pokoju. Usiadłem na fotelu. Ponownie wróciłem myślami do przeszłości.
Z Anną to była miłość od pierwszego wejrzenia. Myślę, że z wzajemnością. Poznaliśmy się – jak wcześniej wspomniałem – w jednym z toruńskich klubów; a w zasadzie zostaliśmy sobie przedstawieni. Nawet nie pamiętam, kto nas zapoznał. Pamiętam tylko czarne włosy Anny, jej oczy, spojrzenie i jej uśmiech. Potem był cudowny wieczór: pełen rozmów, drinków, zabawy, uśmiechów i patrzenia w oczy. Następnego dnia znowu spotkanie; rozumieliśmy się w zasadzie bez słów. Po trzech randkach wiedziałem już, że to „ta jedyna”, „na całe życie”. Później pierwszy pocałunek, pierwszy uścisk dłoni, pierwszy kontakt fizyczny – radość, spełnienie. Poznawaliśmy się coraz lepiej.
Anna była pełna sprzeczności. Raz była to dziewczyna żywa, radosna, tzw. dusza towarzystwa, drugim razem zamykała się w swoim pokoju w akademiku z książkami i nigdzie nie wychodziła. Nasi znajomi mówili wtedy: „Anna ma złe dni”; tolerowała wówczas tylko mnie…
- Kolacja gotowa – powiedziała Anna, wychodząc z kuchni. Zrobię się jeszcze tyko na bóstwo i możemy zaczynać. – Tylko nie wchodź do kuchni – pogroziła mi znowu palcem.
- Dobrze, Aniu – uśmiechnąłem się.
Zrobiłem sobie drinka: whisky z lodem. Zapaliłem papierosa. Sięgnąłem po gazety.
Na pierwszych stronach przewijał się jeden temat: „Seria morderstw w Warszawie”, „ Nieuchwytny zabójca w stolicy”, „Policja bezradna”, „Cztery ofiary mordercy”, „ Warszawiacy boją się wychodzić po zmroku”… Szczerze mówiąc: zacząłem bać się o Annę i - może trochę - o siebie, o nas. Anna bagatelizowała to: Nic mi nie będzie – mawiała. Ja bałem się o nią dalej.
W międzyczasie pojawiła się towarzyszka mojego życia.
Byłem olśniony wyglądem mojej żony. Założyła prostą, elegancką czarną sukienkę na ramiączkach, sięgającą do połowy łydek. Na szyi błyszczały sztuczne perły, rozpuszczone włosy opadały na ramiona.
- Wyglądasz prześlicznie – pochwaliłem Annę.
- Dziękuję.
Podniosłem się z fotela i podszedłem do żony. Wręczyłem jej kwiaty, pocałowałem ją. Anna odwzajemniła pocałunek, przytuliła się do mnie.
- Kocham cię – szepnęła.
Otworzyliśmy szampana. Za nas – powiedzieliśmy równocześnie; nasze głosy zlały się w jeden.