Alfabet złożony z depresji
Cztery ściany zapisują dramat, kolejne drzwi zamykają się z trzaskiem, gdy we mnie wstępuje ta niechciana, rozdzierająca serce rozpacz.
Znów weszłam do pokoju, a w nim w kącie czai się samotność, choć w drugim pokoju ktoś mnie woła po imieniu.
Czuję jak upadam, rozsypując się na drobne drzazgi, choć za oknem świat i życie.
Życie tam toczy się beze mnie.
Chcę być tu i wszystko mi jedno, czy mój horyzont myśli się zwija w rulonik i gaśnie jak światełko, czy też słońce próbuje rozpraszać cienie moich lęków.
Najbliższemu otoczeniu trudno jest mnie zrozumieć, jakbym posługiwała się alfabetem złożonym z upadku, z przesunięć płyt tektonicznych, z głębokiej, pożerającej wszystko ciemności.
Mam ciągłe, dziwne poczucie jakby za mną i przede mną ciągnęły się kilometry wstydu i choć nie mam rozmów w sobie to nadal rzucam się głową na przód przez wszystkie destrukcyjne myśli zebrane z tego dnia i kilku wcześniejszych - tak na dokładkę.
Biorę tabletki na uspokojenie.
Zasypiam.
Dosypiam się do lepkiego od wspomnień obrazu, ale bez nadziei, że jutro będzie lepiej.
Czasem - tak jak teraz - chciałabym zasnąć na zawsze i przestać istnieć, bo mam wrażenie, że dla innych już dawno obraz mojego JA się rozmył we mgle cierpienia, łez i nieporozumień.