Abstynencja – dziękuję postoję
Jest dopiero 6 nad ranem, a budzik dzwoni z taką mocą, jakby chciał wywiercić mi dziurę w głowie. Kochani o tej godzinie „ normalni” jeszcze śpią, przecież to sam środek nocy! Niestety JA muszę znaleźć w sobie, chyba tytaniczną, siłę żeby zwlec się z łóżka po zaledwie 2 godzinach w objęciach łaskawego Morfeusza. Ledwie mi się to udało, ale proszę państwa mamy pion. Chwila odpoczynku i papieros w nagrodę, ale gdzie one się zapodziały? Wszystko leży na miejscu tylko nie te cholerne fajki! 6.05, a już zaczynam się robić wściekła. Boję się, co będzie dalej? No, na szczęście są. Ukryły się przede mną w łazience. Skoro wstałam od razu zrobię poranną kawę żeby nie robić pustych kursów. I kolejna niespodzianka wczoraj zapomniałam kupić mleka. Niech to szlag! Bye bye sweet coffe Lecz zdarzył się cud mam w lodówce jednego red bulla, schowanego pomiędzy jogurtem, a szynką. Bogu niech będą dzięki. Zaopatrzona w po budkowy zestaw spokojnie mogę usiąść do komputera i zastanowić się, jak u licha przetrwać ten dzień. Włączam inspirujące kawałki Popka i zmykam do łazienki. Patrzę w lustro nie wierząc, że to ja, przecież wyglądam na 300 lat! Bez nerwów kąpiel i perfekcyjny makijaż zatuszują wszystko. Odświeżona, umalowana i pozytywnie nastawiona zmierzam w kierunku szafy. Huston mamy problem, w co się ubrać… Jest tyle możliwości sukienka, spódnica, spodnie, koszula, marynarka, bluzka czy koszulka? Stanik czarny, nie może czerwony? Rajstopy, pończochy, skarpetki? Stoję w garderobie nie podejmując żadnej konkretnej decyzji. Zaraz się spóźnię na autobus! Dobra lecimy klasycznie mała czarna i szpilki. Migiem pojawiam się na przystanku i rzutem na taśmę wskakuję do swojego żółtego bolidu. Oczywiście jest taki tłok, że czuję się, jak w puszce pełnej sardynek. Zmuszona jestem całą podróż stać, a tak strasznie chciałam poczytać. Nic z tego maleńka.
7.59 wlatuje do swojego fantastycznego miejsca pracy, czyli restauracji „ Bernard”. Ubieram fartuszek, przyklejam uśmiech do buźki i jestem gotowa na kolejne starcie z wygłodniałymi, marudzącymi, wiecznie niezadowolonymi konsumentami. Do 11 panuje względna cisza, lecz po 12 w porze lunchu zleci się istna horda znienawidzonych przeze mnie sfrustrowanych karierowiczów – miastowe szczury. Najgorszy gatunek gości. Pojawiają się grupami, zamawiają najtańsze dania z karty, są upierdliwi, jak nie powiem, co i nawet nie pomyślą, by zostawić coś za miłą obsługę. Eh, zaraza nie klienci. Ja zapłacę gotówką, ja kartą, a ja pół na pół. Brak słów 5 osobnych paragonów na jeden stolik. Dopiero, gdzieś koło wieczora się rozkręca. Schodzą się parki, bogaci biznesmeni albo samotnicy spragnieni towarzystwa oraz rozmowy. Ci ostatni są najlepsi. Wystarczy poświęcić im chwilę, zakręcić bioderkami żeby jedli z Twoich rąk. Zakochani należą do tych z rodzaju domawiających. Zdarza się, że potrafią Cię wołać i 10 razy. Poproszę jeszcze wodę, soczek, może przystawkę, w ogóle chciałbym zmienić zamówienie dania głównego, deserek, herbatka i tak qwa w kółko. Nie dogodzisz. Rekiny na każdym kroku zaznaczają wyższość swojej pozycji społecznej. Tej rasy za żadne skarby uszczęśliwić się nie da. Za zimne, za gorące, za mało, za dużo, za ostre, za delikatne… Zastrzelić się można! Jezu, jak ja nie cierpię ludzi! Po 12 godzinach teleportuję się trzmielem w zacisze swoich 4 ścian. Ciesząc się, że przetrwałam kolejny dzień w pracy i utwierdzając w przekonaniu, iż świat bez zbawiennych procentów jest nie do przyjęcia. Nastawiam zegarek i oooo! Wybiła 21, więc z rozmachem rozpoczynam wieczór na kanapie mając na nosie jedynie różowe okulary.