Abstrakcja
Już nie mówił, że los jest ślepy; wręcz przeciwnie: „ma sokoli wzrok” – burczał pod nosem na złotym tronie, podziwiając nagie kurtyzany, zabawiające się w basenie z jakimś obleśnym karłem; albowiem zaznał bezczelnej fortuny, nie talentem, lecz czystym przypadkiem. Z nudów ciągnął przeciętną kreskę nie byle jakiej farby po wytrawnym płótnie, trzymając w ręku pędzelek z najlepszego końskiego włosia. Porzucił pogryzione kolory swojej niedocenionej abstrakcji i zajął się obrazowaniem tych realnych, życiowych zdarzeń, właśnie takich jak sprośne zabawy kurtyzan z karłem i będąc reżyserem wszystkich niekończących się dziwactw, swojego nowobogackiego pałacu fałszu, pływał w złudnej radości docenienia, jako że teraz każdy chciał być jego przyjacielem. „Jest pan wspaniałym artystą”– mówili władcy krowich wymion i baranich rogów, właściciele włości ciągnących się do morza, a nawet miejscy biznesmeni kupowali jego kalekie bohomazy i wieszali w swych schludnych apartamentach. „Cóż za realizm” – stwierdzali wszyscy zgodnie. Wieś go teraz poważała i pił dużo mniej. „To ten co napełnia matce bezdenny ocean szczęścia, szczerym złotem i to po same brzegi. Ten wspaniały syn! – krzyczały podniecone baby. – Bóg kierował jego uczciwą ręką gdy skreślał liczby. To jego pośrednik, święty artysta. Dzięki niemu nasza parafia stała się w końcu miejscem godnym swej posługi – prawił proboszcz ze złotej ambony”. „Złote dachy” – zabrzmiała dumnie nowa nazwa wsi, która naturalnie stała się miastem. „Nie przeszkadzać!” – niosło się echem jego ulubione zdanie, gdy prowadził tą swoją słynną na cały kraj kreskę kiczu. „Cóż za błazen” – brzmiały z kolei komentarze jego osobistych krytyków, kiedy wiedzieli, że nie ma go w pobliżu. W końcu któryś z tych nędznych dworzan, znawców płótna z bożej łaski, podpalił pracownie tego idioty mającego się za mistrza pędzla, gdyż nie mógł już znieść tych odpłatnych bzdur, fałszywego pochlebstwa, śmierdzącego zgnilizną, która pożarła mózgi wszystkim pracującym w tym śmietniku rozbudowanym siłą ślepego losu do rozmiarów luksusowego pałacu – pachniał wyciąg z sali sądowej, kiedy on sam nie wąchał, tylko płakał nad swoimi dziełami idealnymi, których jeszcze nie zdążył nikomu pokazać, a już ich nie było, gdyż uniosły się w smudze pożarowego dymu. Choć strata daremnych płócien, fizycznie nie naruszyła kosmicznego budżetu, jaki wciąż posiadał: „To jednak człowiek słaby załamie się byle pierdem” – stwierdzali zgodnie ludzie, patrząc na błąkającego się późną nocą, zupełnie jak dawniej, pijaka artystę.