Od posłania do okna zalega szeroka droga z księżycowej poświaty, wstępuje na nią człowiek w białym płaszczu z podbiciem koloru krwawnika i zaczyna iść w kierunku księżyca. Obok niego idzie młody człowiek w podartym chitonie, ze zmasakrowaną twarzą. – O, bogowie, o bogowie moi – mówi ów człowiek w płaszczu, – zwracając wyniosłą twarz ku swemu towarzyszowi podróży. – Cóż za wulgarna kaźń! Ale powiedz mi, proszę – na twarzy nie ma już wyniosłości, jest raczej błaganie – przecież ta kaźń się nie odbyła? Błagam, powiedz mi – nie było jej, prawda? – Oczywiście, że nie było – ochrypłym głosem odpowiada mu współtowarzysz – to ci się tylko przywidziało. – Możesz przysiąc? – prosi człowiek w płaszczu. -Przysięgam ci! – mówi ten, który mu towarzyszy, i nie wiadomo dlaczego jego oczy śmieją się . -To mi wystarczy! – zdartym głosem woła człowiek w płaszczu i pociągając za sobą swego towarzysza, wspina się coraz wyżej, ku księżycowi. Podąża za nimi spokojny i majestatyczny olbrzymi pies o spiczastych uszach.