A mury runą… kiedyś
Carmen Garron miała to nieszczęście, że urodziła się w Santa Olivii w dość nieciekawych czasach. Trudno stwierdzić, od czego wszystkie problemy się rozpoczęły, ale ostatecznie Stany Zjednoczone Ameryki Północnej i Meksyk, przynajmniej teoretycznie, rozpoczęły działania wojenne. Nieważne, czy chodziło o ogarniającą świat zarazę, czy też o chęć powiększenia zajmowanych przez siebie nawzajem terytoriów. Istotny był tylko efekt końcowy, który przyniósł zamknięcie granic i odcięcie niektórych miast od reszty świata. Jednym z takich miejsc była właśnie tytułowa Santa Olivia, później znana jako Posterunek Numer 12. Na samym początku, gdy tylko postanowiono utworzyć kordon ochronny, w większości przygranicznych miejscowości przeprowadzono masową ewakuację i wypłacono mieszkańcom spore odszkodowania. Niestety, takich samych warunków nie zaproponowano obywatelom Santa Olivii. Mogli się oni przenieść, dokąd chcieli, nikt jednak nie podał im pomocnej dłoni i nie zaproponował, że pomoże im w rozpoczęciu życia w nowym miejscu. Niektórzy wyjechali, większość jednak postanowiła zostać. Wśród nich byli przede wszystkim ludzie starzy i umierający. Nie zabrakło jednak i osób młodych, w pełni sił, które po prostu nie chciały porzucać swoich domów i wspomnień z nimi związanych. Wkrótce po ewakuacji pojawiło się wojsko, następnie zbudowano mur. Potem - kolejny. Buldożery zrównały z ziemią wszystkie atrakcje miasteczka, w nocy wyłączano generatory, mieszkańcom odebrano dostęp do niemal wszystkich zdobyczy cywilizacji. Nie było szans na normalną pracę i przyzwoite zarobki. Dostępne dla mieszkańców prace zarobkowe ograniczono do wywożenia śmieci, sprzątania miasta, podawania piwa i uprawiania najstarszego zawodu świata. Rozrywką, a zarazem jedynym dostępnym dla mieszkańców sportem, stał się boks - i to wokół niego zaczęło kręcić się życie zarówno mieszkańców, jak i żołnierzy. Był on o tyle atrakcyjny, że dzięki niemu można było „wygrać” lepszą przyszłość. Bo wygrana mieszkańca równała się dwóm biletom poza mury miasta. Tyle, że nigdy żadnemu obywatelowi Santa Olivii nie udało się wygrać. Pierwszą osobą, która mogła dokonać przełomu i pokonać wystawianego przez wojsko zawodnika był Martin. Nikomu wcześniej nieznany mężczyzna pojawił się pewnego razu w barze, w którym młoda Carmen pracowała jako barmanka. Carmen już od chwili, w której zobaczyła Martina, wiedziała, że coś jest nie w porządku. Był inny niż wszyscy. I najwyraźniej uciekał. Nie zmieniło to jednak faktu, że między młodymi niemal natychmiast "zaiskrzyło". Kobieta, mimo obaw, które nią targały, zdecydowała się zaprosić go do siebie i ukryć przed wojskiem. Tak zaczął się piękny romans, który mógłby trwać bardzo długo, gdyby ludzie nie zaczęli gadać. W ten sposób Martin zmuszony został do ucieczki i porzucenia ukochanej Carmen oraz owocu ich miłości, który na świat miał przyjść kilka miesięcy później. Fakt, że Martin miał zostać ojcem, był cudem samym w sobie. W końcu… nie był zwykłym człowiekiem. Kim lub czym będzie więc dziecko, zrodzone z tego związku? Jak potoczą się losy pozostawionej bez pomocy Carmen? Czy Martinowi uda się wyrwać ukochaną z tego nietypowego więzienia? Na czym tak naprawdę zależy wojskowym? By się tego dowiedzieć, trzeba sięgnąć po powieść Santa Olivia.
Pierwszym zaskoczeniem dla większości czytelników będzie to, co zastaną w Santa Olivii. Drugim - szybkość, z jaką mieszkańcy zapomnieli o przeszłości. Trzecim - to, w jakim kierunku rozwinęło się życie w tej odciętej od świata, położonej na pograniczu Stanów Zjednoczonych i Meksyku, mieścinie. Wizja autorki momentami przytłacza, ale jej plastyczność sprawia, że z miejsca całkowicie przenosimy się do powieściowego świata. I choć momentami trudno uwierzyć w wydarzenia rozgrywające się w tej mieścinie, naprawdę trudno oderwać się od lektury. Carey nieustannie zaskakuje. W trakcie lektury, jak i po jej zakończeniu, trudno znaleźć równowagę między światem rzeczywistym a tym wykreowanym przez autorkę. Tak właśnie powinna działać powieść fantasy czy science fiction.
Oczywiście, Santa Olivia nie jest powieścią idealną. W związku z tym, że opisywane wydarzenia toczą się na przestrzeni kilkunastu czy nawet kilkudziesięciu lat, wiele z nich opisanych jest pobieżnie, często autorka jedynie o nich napomyka lub w ogóle pomija milczeniem. Teoretycznie poznajemy bohaterów, dorastamy z nimi, ale tak naprawdę niewiele o nich nie wiemy. Dzięki temu wprawdzie tak często nas zaskakują, jednak trudniej się z nimi identyfikować. Autorka zdecydowanie postawiła na przedstawienie interesującej historii, a nie ludzi, którzy są jej bohaterami. Tego w jej powieści zdecydowanie brakuje.
Santa Olivia jest powieścią z pogranicza książek dla młodzieży i dla dorosłych. Wydaje się, że Carey trudno było się zdecydować, jak powinna ją napisać. W związku z tym otrzymujemy czasem omówienie zachowań obywateli miasteczka przy użyciu raczej niewybrednego języka, gdy chwilę później opisy kończą się... w drzwiach sypialni. To dziwi. Jeśli już autorka decyduje się na zastosowanie mocnego języka, nie powinna obbawiać się opisu scen łóżkowych. Czy ich brak? Momentami opisy wydają się urywane. Wady te jednak nie przesłaniają bardzo mocnej wymowy powieści, jej przesłania, oryginalności i zaskoczenia, jakie raz po raz serwuje czytelnikom autorka. Wszystko to sprawia, że Santa Olivia to bardzo dobra propozycja dla miłośników fantastyki czy powieści z wątkami paranormalnymi.
Fellow orphans, amateur vigilantes, and members of the Santitos, Loup Garron-the fugitive daughter of a genetically engineered "wolf man"-and Pilar Ecchevarria...
The Pemkowet Visitors Bureau has always promoted paranormal tourism—even if it has downplayed the risks (hobgoblins are unpredictable). It helps...