Woda uspokaja
ostrym zakręcie. Z trzaskiem przelatuję przydrożne krzewy zagradzające drogę do stromej skarpy. Zahamować! Prędko! Ale którym? Lewym czy prawym? Naciskam lewy. Nigdy nie byłem na rodeo, a tu mój stalowy rumak zachowuje się jak najdzikszy mustang. Wylatuję z siodełka niczym wystrzelony z procy. Nawet nie zaznaję przyjemności swobodnego spadania. Zielona murawa zbyt szybko wychodzi mi na spotkanie. Efektownie spulchniam glebę własnym nosem. O kurcze, gdzie jestem? Mamusiu będę już grzeczny. Ble, ble, ble. Szumi dokoła las, przyszedł już na mnie czas. Żyję? Chyba żyję. Ostrożnie przewracam się na plecy. Byle tylko nie zgubić żadnej kosteczki. Gdzie jest niebo? Czemu nie widzę nieba? Przed oczami majaczy mi jakaś skórzana torba. Co to jest? Torba znika ustępując miejsca wielkim ślepiom i długiej brodzie. Boże! Jestem w piekle! - Nieeeee ... Wydobywa się z brodatego stwora. Koza! Ratunku! Nie cierpię tego bydlęcia! Odpycham się piętami, starając się jak najdalej odsunąć od rogatego potwora. Uff. Udało się. Z bezpiecznej odległości pokazuję mlekodajce (jakie to mleko wstrętne) język. Tutaj twój łańcuch nie sięga. Możesz mnie bodnąć gdzieś. Rower na szczęście wychodzi bez szwanku z całej opresji, czego nie można powiedzieć o moich spodniach. Oderwana na wysokości kolana nogawka, powiewa ironicznie, wplątana w tryby zębatki. Dla zachowania równowagi podwijam drugą. Dobra, już po wszystkim. Przejdzie mi nad wodą. Przecież woda uspokaja - pocieszam się jak mogę. Docieram nad swój ulubiony pomost. Wolny, hura! Pośpiesznie rozbijam namiot. Tryumfalnie wkraczam na drewniane rusztowanie. Teraz tylko założyć robaczka i zacznie się zabawa. Fakt, zaczyna się. Otwieram torbę i zamieram. Pojemniki puste. Wieczka nie wytrzymały rowerowego karambolu. Lecz gdzie są robale? To co zwija się na dnie torby nie starczy nawet na godzinę. Nagle moje oczy zatrzymują się na kanapkach. Moje śniadanie podejrzanie faluje próbując wydostać się z torby. Zguba się znalazła, pozbawiając mnie przy okazji wiktu. Dobrze, nic się nie stało. Złowię rybki, to usmażę nad ogniskiem. Pierwszy spławik ląduje na wodnej tafli. Teraz jeszcze zarzucę drugą i rozpocznie się okres oczekiwania. Nagły powiew wiatru zmienia parabolę rzutu. Mój ulubiony spławik czerwieni się na gałęziach pobliskiej olchy. Ciągnę żyłką, nic, zahaczył się na amen. Nie, tego spławika nie daruję. Gramolę się ostrożnie na pochyłe drzewo. Na pochyłe drzewo kozy skaczą - zaczyna kołatać mi w głowie. Tylko nie kozy, staram się wymazać natrętną myśl. Kóz na dzisiaj już mi wystarczy. Jeszcze tylko troszeczkę, tylko centymetr i dosięgnę do spławika. Już go mam ... trzask gałęzi drugi raz tego poranka dociera do mych uszu. Efektowną dechą rozbijam przybrzeżny muł. Zgniła woń szlamu otacza mnie zielonym korzuchem. Klnąc jak szewc gramolę się na suchy ląd nie wypuszczając spławika z ręki. Wodnik Szuwarek, tfu! Ale mnie uspokoiło! Ludzie nie podchodzić teraz, bo będę gryzł i kopał. Nareszcie drugi zestaw ląduje w wodzie. Wschodzące słońce wysusza błoto na moim ubraniu. Zmieniam się w legendarnego Golema. Pancerz trzeszczy przy najmniejszym ruchu. Mija godzina a spławiki ani drgną. Jestem spokojny - powtarzam w myślach obgryzając paznokcie. Nareszcie coś drgnęło. Spławik punktuje kilka razy, wykłada się i znika po chwili pod wodą. Zacinam czując ekscytujący opór na końcu żyłki. Z niecierpliwością kręcę kołowrotkiem. Żyłka gra na wietrze najpięknięszą melodię. Już po chwili mam rybę w podbieraku. Brunatno-zielone ciało lina cieszy wzrok. Przez następne minuty dwoję się i troję. Ryby powariowały. Do siatki wędrują dorodne płocie i dwa następne liny. Gęba śmieje mi się z radości. Zapominam o wcześniejszych perypetiach. I nareszcie to o czym marzy każdy wędkarz. Przy następnym zacięciu ręka o mało nie wyskakuje mi ze stawów. Ale bydlę, chyba karp. Walczy jakby szło mu o życie. Już czterdzieści minut bawi się ze mną w kotka i myszkę. Pokornie daje się podholować kilka metrów, by po chwil