Wizyta pod latarnią...
- Który rok?! Przecież żyjemy w początkach…w 2001 roku, panie doktorze, nie rozumie mnie Pan?!
- Uważa Pani, że mamy rok 2001?
- Dlaczego zadaje mi pan takie „proste” pytania…?!
- Bo nie mamy roku 2001…
- Niemożliwe, urodziłam się w 1978, proszę, tu jest mój dowód osobisty?
– Dowód jaki?!
- Proszę zobaczyć.
– Oo, Pani ma zdolności artystyczne? Dziwi mnie tylko awangardowa forma dokumentu…
- To jakaś paranoja…
- Droga Panno Magdo, pani jest, niestety, w obłędzie…no ale terapia Pani pomoże…
- Czy Pan zapisze mi leki?
- O jakich lekach mówi Pani?
- No, na przykład antydepresyjnych, uspokajających…boję się, nie mogę spać, mam depresję…
- Depresję?!
- Czuję bezsens tego wszystkiego dookoła…to się nazywa chyba depresja, pan jest lekarzem…
- Ja widzę w Pani melancholijny smutek, nie żadną jak to Pani nazwała, tworząc nowe słowo, którego nie znam, „depresję”…Droga panno, terapia Pani, dziś szczęśliwie rozpoczęta, będzie bardzo długa i trudna. Medycyna nie przynosi nikomu szczęścia, ale pozwala żyć nieco lepiej. Od tej chwili Pani musi być spokojna, chodzić na terapię i ufać w mądrość natury. Widzimy się za tydzień.
III
Wyszłam czym prędzej. Byłam w wielkogabarytowym szoku. Ten dziwny lekarz, który grał kogoś innego niż był naprawdę nie zapisał mi żadnych leków, lecz zaproponował długą terapię, pewnie psychoanalizę, aby odkryć pokłady emocji projektowanych z nieświadomości, wszelkie lęki z dzieciństwa, wszystkie kompleksy. Tyle to i ja wiem, lecz nie mam czasu na długie terapie. Przecież są coraz lepsze leki, a ten doktor nawet nie wie nic o ich istnieniu! Jakbyśmy rozmawiali różnymi językami, jakby dla niego świat stanął w miejscu ponad sto lat temu…
IV
Poszłam prosto do domu, w ogóle nie zwracając uwagi na to, co się dookoła mnie działo. Na szczęście nie miałam daleko. Wybrałam spacer, żeby uniknąć oceniających mój wyzywający styl teologiczny spojrzeń gapowiczów. Kiedy przekręcałam klucz „Gerda” w zamku mieszkania studenckiego na os. Handlowym 6, wiedziałam, że wracam jakby z jakiegoś innego świata. Nie, nie tego z obozami śmierci, lecz ze znacznie bardziej odległego, świata, którego jedynym znakiem była gazowa latarnia, która mignęła, dam na to całą głowę, za oknem gabinetu psychiatry, a która - przez moment miałam to mocne wrażenie - była naprawdę na gaz.
V
Dokładnie tydzień później wchodziłam w tą samą bramę. Od razu dojrzałam smutny fakt, że ktoś przez ten czas zdemolował ściany, przed siedmioma dniami nie były tak popisane, tak wymalowane jakimś prymitywnym graffiti, które mnie razi. Ba, nawet schody już nie skrzypiały, bo były już z innego drewna. Coś się widocznie zdarzyło, jeju, jak oni zdążyli przez jeden jedyny tydzień coś takiego zrobić z tak zabytkową kamienicą. Dziwne, ale sekretarki sprzed tygodnia dziś nie było. Zamiast niej za biurkiem siedział jakiś młody yuppie, stukając coś szybko, niczym socjalistyczna stenotypistka, w swoim laptopie. Weszłam z nową, lecz znaną obawą połączoną z nadzieją, że może wreszcie poczuję się choć trochę lepiej.
- Witam, pani pierwszy raz?- powiedział młody lekarz, widać ukochany, wierny zmiennik.
– No, drugi…Byłam wszak tydzień temu…
- Nie przypominam sobie…nigdzie nie ma Pani karty.
- Przyjmował mnie jakiś pana kolega, taki starszy szpakowaty pan…ale widzę, że międzyczasie był remont gabinetu…wszystko jest takie inne.