Wizyta pod latarnią...
***
I
Idąc ulicami dawnego królewskiego miasta, widziałam te wszystkie szyldy, banery, reklamy i inne bajery ponowoczesności. Tu ktoś szedł ubrany jak na wybiegu agencji modelek, a zaraz za rogiem kościoła św. Marka siedział żebrak, obok którego ustawiono puszkę. Minęłam jednego i drugiego obojętnie, bo moje serce ktoś zamieniał właśnie w lodowaty kamień. Brama przy Sławkowskiej ozdobiona niebieskimi tabliczkami – jakiś prawnik, fryzjer, a na I piętrze, do którego szło się ciemnym korytarzem dyżurował psychiatra. Weszłam schodami solidnymi, ściany czyściutkie, wszędzie pachniało pastą do podłogi. Zamiast dzwonka staromodna kołatka w kształcie głowy lwa z mosiądzu. Drzwi otwarły się chyba same, nikogo w przedpokoju, więc idę dalej, a na końcu pokój, gdzie dyżurowała sekretarka. Ubrana niezbyt modnie, chyba panna starej daty, brakowało jej tylko rogowych okularów i naszyjnika z pereł.
II
Weszłam z pewnym… takim… ociąganiem. W końcu przebywałam w miejscu udręki, owianym tajemniczą osłonką mgielnych wyziewów, gwałtownych erupcji nastroju, to znów dolinnych klimatów. Usiadłam na krześle, które przypominało spokojną, leciwą i leniwą secesję. Obok wielki stół, na nim lampa naftowa, kałamarz z piórem, wielkie koperty z lakowymi pieczęciami, na ścianach obrazy z pól bitewnych i portrety jakichś ważnych person. Umeblowanie jak retro – wielkie szafy gdańskie, głęboki fotel, kozetka, a w oknach ciężkie story, które chyba trudno ściągać do prania i z powrotem zawieszać. W kącie dostrzegłam ebonitową laskę, a na stojaku ciemny płaszcz i kapelusz o niedzisiejszym kroju.
Dziwne uczucie, jakby ten cały gabinet był bladą kalką tamtych dawnych gabinetów, gdzie pacjenci leżeli na kozetce, opowiadając swoje mroczne historie. Skojarzenia moje pobiegły naraz w tereny wiedeńskie, małomiasteczkowe, jakby średnia klasa nadal świetnie prosperowała. Gdzieś w półmroku dostrzegłam nareszcie starszego mężczyznę z brodą i lenonkami, w dobrze skrojonym garniturze i nienagannym krawacie koloru szarego. Wcale nie wiedziałam, jak się zachować. Z kłopotu wybawił mnie doktor, który sam odezwał się pierwszy.
III
- Zatem co Pannę sprowadza w moje progi? - Panie doktorze, nie mogę spać, dręczą mnie własne myśli, uczucia mam rozbiegane, a w życiu brak celu.
- W tym, co Pani powiedziała czuć smutek osoby, która zaczynając dorosłe, lecz nadal młode życie stoi na rozdrożu…nie wie, w którą stronę pójść, chce się przekonać...
- Pochodzę ze średniej klasy, moi rodzice są inteligentami.
- Pani Ojciec?
- Pracuje w PAN.
- Przepraszam, w czym?
- W Polskiej Akademii Nauk, dawniej Polska Akademia Umiejętności…
- Obecna nazwa.
- Że co?
- Nazwa, którą Pani wymieniła brzmi niedokładnie. Mamy PAU, nie jakiś PAN.
- Nie wiem, słyszałam od Ojca…może źle zapamiętałam.
- Kłopoty z pamięcią, kojarzeniem?
- Od wielu tygodni, miesięcy…nie mogę skupić się na zajęciach.
- Pani studiuje?
- Tak, teologię na PAT.
- Przepraszam, na czym?
- Papieska Akademia Teologiczna, działa od 1981 roku.
- Hmm, Pani wspomina, by tak rzec, hmm… odległą przyszłość…czyżby wiedziała, co się zdarzy za lat 80…?
- Nie rozumiem, PAT działa już 20 lat, zakładał go sam Papież, Jan Paweł II.
- Papieżem jest Pius X moja droga panno…a to wszystko, co Pani mówi, niestety, nie odpowiada rzeczywistości. Podejrzewam przedwczesne otępienie, dementia praecox…w rozumieniu Kraepelina.
- Ja znam inną nazwę, mieliśmy to przedwczoraj na konwersie z psychologii – „schizofrenia”, wprowadził ją w 1911 Bleurer…
- Mamy rok 1902, a Bleurer nigdy publicznie ani w prywatnej korespondencji do mnie nie wspominał o nazwie, jaką raczyła pani wymienić…skąd Pani wie o jego badaniach?!