Wiosna (Malarz 8)
Teraz też nie chciała, żeby ją odprowadzał pod dom. Rozstali się na skraju parku. Przy pożegnaniu zatrzymali się naprzeciw siebie zerkając po sobie, raz po raz, niepewnie.
- No to pocałujesz mnie w końcu czy nie? – spytał Kryspin z dozą pretensji w głosie. Zaśmiała się.
- Okropny jesteś – zawiadomiła – Koniec. Jadę do domu – zanim jednak wsiadła na rower i ruszyła on przysunął się, wsunął dłoń na jej kark i delikatnie dotknął jej ust swoimi. Czuła, wilgotna pieszczota najwyraźniej spodobała się zaskoczonej dziewczynie, bo nie zaprotestowała, a co więcej przymykając powieki poddała się całkowicie i pocałunek odwzajemniła. Spojrzał na nią po chwili.
- Mniam, mniam – wypowiedział i uśmiechnął się – To do soboty.
Tego dnia znów uśmiechało się wszystko - słońce spozierające zza obłoków, zielone liście przytulających się do siebie przydrożnych drzew, zbudzone motyle, szczebioczące ptaki i strumienie płynące poboczami. Wiatr delikatnie smagał twarz. Joanna pojechała już do domu, a on zrobił jeszcze na rowerze kółko po przedmieściach i w pewnym momencie zatrzymał się na wzgórzu z widokiem na tereny pokryte strojną, kwietną, szatą na zielonych połaciach. Zachodzące słońce rozmyło na niebie fiolety i róże, ptaki przekrzykiwały się nawzajem w swych ariach. Stał tam, chłonął widok całą piersią i czuł jak zachwyt wypełnia go od wnętrza i przepełnia duszę, przelewając się przez brzegi. Jak dawniej.
- Dziękuję Tatusiek – wyszeptał z uśmiechem- Tylko nie puszczaj mnie teraz. Prowadź, żebym znów wszystkiego nie spartolił. Nie puszczaj. – wzrokiem pobiegł ku zachodowi słońca, wiatr przynosił pieszczotę, ptaki opowiadały coś z ożywieniem. Chyba robiły mu wykład o jego głupocie
- Cicho - skarcił je, nabrał powietrza. Mógłby krzyczeć.