Wilczy bilet, cz.2/2
cd.
Nerwus, cholerny nerwus! Zamiast ratować siebie, to jeszcze pogrążył. Przecież nie jest szeregowym pracownikiem, powinien trochę głową ruszyć. Nie mógł coś wymyślić? Jak ten wiceszef w dziale socjalnym? Kiedy pół roku wcześniej przeprowadzono tam nagłą kontrolę i w szafce ubraniowej znaleźli flaszki po gorzale, to nie spanikował, tylko pomyślał. Zrobił notatkę, że to on poprosił pracowników, aby puste butelki przynieśli z domów, bo załoga spodziewała się dodatkowej dostawy oleju rzepakowego i przecież w coś trzeba będzie go rozlać. Zamiast nagany dostał jeszcze premię za inicjatywę i przezorność. A Krzychu co?!
Nie odzywaliśmy się przez chwilę. Wreszcie przerwałem ciszę:
– Czyś ty z byka spadł? Musiałeś?! Nie mogłeś stanąć, opuścić główkę, pokiwać nią, że już nigdy w pracy, ani ciut, ciut? Opierdol ci się należał, a ty z takim tekstem. Flaszkę na fraszkę zamieniłeś. Też bym chyba nie wytrzymał na miejscu szefa. Daj fajkę. – Wyciągnąłem do Krzyśka rękę. – Dostałeś chociaż zwykłe wypowiedzenie?
– Nie. – Pokręcił głową. – Tak się wkurzył, że w kadrach odebrałem wilczy bilet. Dyscyplinarkę „za ciężkie złamanie obowiązków pracowniczych”. A, tam – skrzywił się i machnął ręką – na szczęście nie mam rodziny na głowie. Robotę gdzieś znajdę, chociaż szkoda mi odchodzić po tylu latach. Muszę już iść. Cześć, Zdzisiek.
– Kurr… – zdusiłem w ustach przekleństwo, gdyż obok przechodziła koleżanka. – Echh… Trzymaj się. Wpadnij kiedyś, powiesz, co u ciebie.
– Jak będę miał z czym – zaśmiał się. – Ty też się trzymaj.
Jednak sowizdrzał z niego. Dostał dyscyplinarkę, a jeszcze się śmieje. Szkoda chłopa. Chociaż robotny, powinien sobie poradzić…
… Nie minął miesiąc, a Krzysiek odwiedził nas. Żeby tylko odwiedził – przyniósł dla działu dwie duże siatki cudownie pachnących pomarańczy. Pięknych, czerwonych, z Hiszpanii, jak nie omieszkał dopowiedzieć. Zresztą od razu było widać, że to nie kubańskie, które były małe i zielonkawe. Te pierwsze bardzo rzadko pojawiały się w sklepach. Te drugie, zwane „jajami Fidela”, częściej można było dostać, zwłaszcza przed świętami, jeżeli statek z Hawany zdążył na czas przypłynąć do Gdańska. Wtedy to była uroczysta pompa, nawet w telewizji leciały transmisje „z przypłynięcia”.
Podzieliliśmy „hiszpanki” sprawiedliwie, po dwie sztuki na pracownika. Będzie święto w domach, nasze małe dzieciątka posmakują coś pysznego.
Po zakończeniu damskich ochów i achów nad „kochanym Krzysiem”, pożegnał się z wszystkimi i kiwnął na mnie, wskazując na drzwi. Wyszliśmy.
– Żyjesz. No mów, co i jak? – ponagliłem go. – I skąd te pomarańcze?
– Pomarańcze? Stamtąd, gdzie teraz pracuję – roześmiał się w głos.
– Dostałeś pracę? U nas w mieście, czy w porcie? Te pomarańcze…
– U nas, w Warmie. – Ponownie się zaśmiał. – Jak widzisz, żyję i nie jest źle. Przyniosłem nawet koniaka dla dyrektora. W podzięce. – Tym razem zaśmiał się w kułak.
– Co ty pieprzysz? Odbiło ci?! Przecież wywalił cię z wilczym biletem. Zresztą, bogiem a prawdą należało ci się. A właśnie, jak dostałeś tam pracę z dyscyplinarką?
– Chłopie, gdyby mnie nie wywalił, to siedziałbym tu do usranej śmierci. Nie mam pretensji. A tak… należy mu się koniak.
– Zawsze byłeś zgrywus, ale teraz to przesadzasz. A zresztą – wzruszyłem ramionami – chcesz, to zanoś. Nie wiem, czy przyjmie.
– Przyjmie, nie przyjmie, ale pójdę. Wyrzucił mnie i wpierw polazłem do Warmy, bo blisko ode mnie. Słuchaj, pokazałem im papiery, co robiłem tutaj. Od ręki, mówią, mam pracę, bo potrzebują właśnie doświadczonego na ekspedycję. Wiesz, robią te kuchnie okrętowe na statki i też u nich termin rzecz święta.