Walka z wiatrakami
W świecie dorosłych, trwoniąc resztki sił, których i tak nam zawsze brakuje, ruszamy ochoczo. Na rozklekotanej szkapie, która w decydującej chwili okazuje się być zaledwie koniem na biegunach. Rozkoszując się wiatrem we włosach i muchami w zębach, aby odnaleźć zagubione w pomrokach dziejów szczęście i odzyskać utraconą niegdyś radość życia. Przypominającego teraz pchli cyrk i targ w jednym. Niepomni ostrzeżeń i złośliwości losu, oraz obelżywych gestów, słanych nam serdecznie przez zmierzające w przeciwną stronę, dorosłe alternatywy innych użytkowników życia. Brniemy przez koleiny i doły, wykopane przez tych, co mieli szpadel. I albo nie wiedzieli, jak się nim posługiwać, albo też wiedzieli aż za dobrze. Kluczmy pomiędzy wnykami, rozstawionymi przez zgorzkniałe wersje dorosłych alternatyw, których jedyną radością w życiu stało się przysparzanie cierpień i problemów tym, którzy jeszcze w tym procederze radości nie znajdują.
Nie zwracając uwagi na wiatr, śnieg, deszcz, upał, zakazy postoju, ulice jednokierunkowe, roboty drogowe, płatne autostrady, niedokończone obwodnice, patrole znudzonych stróżów prawa, którzy to owe prawo z lubością łamią, aby poczuć się potrzebnymi choćby samym sobie. I krając za to nas, abyśmy poczuli się zbędni komukolwiek, mkniemy dalej przed siebie.
Niezrażeni wciąż rosnącymi cenami wszelkich produktów pierwszej potrzeby, jak i jakichkolwiek innych potrzeb, brakiem publicznych toalet, skandalami religijnymi, politycznymi, społecznymi, i jakimikolwiek innymi ograniczeniami obyczajowymi. Czy też hordami obcych istot, o kaprawych oczkach, kwadratowych głowach i fizjonomii niezwykle przypominającej literę "T", mających w głębokim poważaniu wszelkie powyższe aspekty. A wyrażających to poprzez odbieranie zdrowia, życia, godności i majątku wszelkim formom życia, wykazującym choćby szczątkowe oznaki inteligencji i zasad moralnych. Napawamy się bogactwem otaczającego nas świata. Doceniając wszelkiego rodzaju niuanse i związane z nimi konwenanse.
Wciąż będąc pewnym słuszności swoich racji i przekonań, gnamy, ile tchu w piersiach i tętna w młodej (choćby metaforycznie) piersi.
Nie przejmując się zupełnie fanatycznymi obłudnikami i przeżartymi rozkładem, zblazowanymi hipokrytami, egoistycznymi dobroczyńcami, chwalącymi się swoimi i - w przeważającej części - cudzymi dokonaniami. Łotrami o opinii pobożnych choleryków i znerwicowanymi, popadłymi w depresję uczciwymi ludźmi, zmuszonych przez wymienionych powyżej zagorzałych, Bogobojnych i maniakalnie zwyrodniałych wyznawców zasady "Vae Victis", do praktykowania nieuczciwego trybu życia...
Koniec końców! Docieramy do celu naszej podróży. Który okazuje się być taką samą (lub gorszą) meliną, z której żeśmy wyruszyli.
Dumni, bladzi i pewni siebie, ruszamy szparkim krokiem ku drzwiom najwyższej wieży, z zamiarem jak najszybszego dostania się do najwyższej komnaty. Drzwi okazują się być zamknięte na głucho, a domofon nie działa.
Niezrażeni, wobec takiego stanu rzeczy, wchodzimy do środka razem z drzwiami, starodawnym zwyczajem "gość w dom...", i napotykamy czynny opór, mający postać z grubsza humanoidalną. O formie kolistej, mającej podstawę kwadratu. Który to opór, niezwykle precyzyjnie, niezwykle dobitnie i niezwykle rzeczowo wyjaśnia nam, iż nie jesteśmy tu mile widziani, ciskając w nas precyzyjnie i starannie dobraną strukturą werbalnego komunikatu, potwierdzającą słuszność teorii chaosu. Komunikatu, z którego jesteśmy w stanie zrozumieć jedynie "wypierdalaj, frajerze, bo ci jebnem".
Nie chcąc popełniać grzechu na bliźnim, oferujemy mu zatem alternatywne rozwiązanie, w postaci wszystkiego, co posiadamy przy sobie, a co da się sprzedać w najbliższym lombardzie. Aby uzyskane w ten sposób fundusze mógł przeznaczyć na środki odwodowe, które to odwiodły by go od zamiaru zastosowania innego rodzaju środków, względem naszej osoby.