W zapachu pomarańczy
Jest odpowiednio sierpniowy dzień, by skoczyć. Jest odpowiednio listopadowa noc, by skoczyć. Jesteśmy wystarczajaco daleko... pamiętasz, kiedy to się kurwa zaczęło?? Miałaś różowe rajstopki, a ja kompletnie czarne trampki. Oboje byliśmy młodzi. Poszliśmy do lasu. Za młodzi. Byłaś szalona i ja też byłem szalony. Byłem spięty. Ty też - nie kłam! Wystarczyło niewiele, ot przytulenie, muśnięcie skóry, niemrawy odcisk piętna twojego jestestwa na mojej anemicznie pergaminowej skórze... Młody byłem - i co?! Machaliśmy do samochodów na autostradzie, pamiętasz? Jeden się zatrzymał. Wysiadł z niego mężczyzna przypominajacy krasnoludka. Pojeb. Potem wracaliśmy. Słońce lizało lubieżnie waginę horyzontu, a ty, też lubieżnie, gwałciłaś moje neurony. Wypaliłaś je - wiesz?! W Y P A L I Ł A Ś. Potem chciałem wąchać tylko twój zapach - niby nic niezwykłego, nie używałaś perfum. Ale zapach miałaś ... Przepaliłaś układy scalone pod moją czaszką. Właśnie wtedy, wtedy kiedy wracaliśmy! Coś pękło. Wsiadłaś do autobusu, a ja wróciłem pieszo.
Napaleni, nastoletni mastrubanci wyzywali się od "chujów" na placu zabaw. A ja wszedłem do mieszkania; znów tam był. Taki sam jak zawsze. Nawet nie zdjąłem butów. Poszedłem prosto do kibla, w majtkach miałem wtedy pełno prawiczego śluzu. Zatrzasnąłem deskę. Potem. W kuchni.
Nakręciłaś mnie - wiesz?! Jak zegar, albo bombę.
Smarowałem kromkę suchego chleba, a on zbliżył się. "KUKU" - zabiłem go. Zrobiłem to. Nic nieznaczący odruch. Osunął się na ziemię; jego ogromne cielsko zrobiło plask i przestało "fuczeć". Na zawsze. Zjadłem kanapkę. Długo się wtedy włóczyłem po ulicach. Były tak niesamowicie obce. Powycianane z rzeczywistości. Czy myślałem o nim? - tak, czy bardzo śmierdzi w tej kuchni. Tamtej nocy widziałem jak duży samochód potrącił kota! Małego kotka, rozumiesz kurwa?? Małego. Potrącił i nic, odjechał... nawet nie zwolnił. Kutas. Zupełnie małego... Do domu wróciłem, pewnie, w niedzielę. Zabiłem go w piątek, w piątek wieczorem. Śmierdział, o tak. Wtedy znów przyszłaś... nie wpuściłem cię do domu... wybacz. Poszliśmy na koncert. Mieliśmy młode, napalone ciała i kalecznie babraliśmy się w wacie cukrowej, która wypełniała każdy skrawek przestrzeni. Miałem wtedy fatalny wzrok, widziałem ciebie... i tylko ciebie. Poza tobą tylko jakieś bezkształtne monstra. Czarne... a wata była biała. Jak twoje piersi. Dokładnie tak biała. Wywaliłaś je na wierzch, a ja bałem się dotknąć.
Słońce odbywa w ciągu roku po 365 porannych stosunków z horyzontem, i tyleż samo stosunków wieczornych. A my odbyliśmy ich tylko dwa. No tak. Wtedy słońce też kopulowało. Też z horyzontem, a jakże. Z jedną małą różnicą. On leżał w kuchni i cuchnął, a ja dławiłem sie watą. Później był poniedziałek, nie miałem zadania z matmy i zarobiłem kapę... jakie to żałosne.
Już nie możesz?? Dobrze, nich ci będzie. Robił mi to. I co?! Mam w dupie twoje współczucie. A od tamtego poniedziałku ciągle padał deszcz... i wata się rozpuściła. Deszcz zmył sadzę z monstrów i zobaczyłem, że byli to ludzie. Ja nie mówiłem po pewnym czasie nic. Odbytnica mnie piekła. I nigdy nie potrafiłem usiąść na tej obleśnej kanapie pod telewizorem. Kładł mnie tam na brzuchu i zdejmował spodnie. A ja wgryzałem się w gorzką tapicerkę. Kiedy wylądowałem na tej wersalce pierwszy raz już wiedziałem jak to się skończy. Chociaż miałem zamknięte oczy poznałem w powietrzu zapach gumy. Jakie to ma znaczenie, czy piekło? Najgorsze jest to, że pamiętałem tylko latawce. On i latawce. A ja kochałem latawce... a skoro on był obok latawców to i jego... A wtedy, smród gumy i rozpierający ból w dupie. I co to kogo obchodziło. Jeśli mógł to zrobić raz na kilka dni, ja mogłem robić wszystko... Jeść, pić, spokojnie spać i chodzić do szkoły bez jego obślizgłej dłoni, którą mnie prowadzał wszędzie jak kundla. Nasz pies miał młode, a on wszystkie potopił.
Później był wtorek. Zatargałem go do wanny. Wannę przykryłem kołdrami. Jak on już wtedy cuchnął. P