W poszukiwaniu własnego języka czyli między Proustem a słowami
M. Właściwie, nigdy bym się nie spodziewał, że to będzie tak wyglądać. Siedziałem nad klawiaturą, myśląc, klucząc, błądząc… Przez tydzień nie byłem zdolny napisać nawet jednego sensownego zdania. I to bynajmniej nie z tej przyczyny, że moja cudowna klawiatura nie akceptowała małego „Ć”. Jak bardzo bym się nie starał, ciągle wskakiwało duże. Jakby litera ta faktycznie zasługiwała na szczególne względy. Rozumiem – „M”, nawet „S”, ale „Ć”? Skąd, gdzie, jak, po co? Co zaczyna się na „Ć”? Ćma? Ćwiek? Ćwirek (ten od przygód kilku)? To było kompletnie bez sensu. Mijały minuty, kwadranse, godziny, potem dni… Nie byłem w stanie spać, nie byłem w stanie jeść, pić… Mogłem tylko siedzieć i myśleć. Wszystko to „w poszukiwaniu własnego języka”. Nie pamiętam już, kto podrzucił mi ten kompletnie idiotyczny pomysł. Może A. – ten zawsze miał talent do zjawiania się w najmniej spodziewanych i pożądanych momentach, i „mieszania” aż miło. Mogła to być też M., dręczona słuszną zresztą troską o mnie i moją niedokończoną książkę o Osieckiej… Równie dobrze zaproponować mi poszukiwanie własnego języka mogła służbowo I. Tej aż zbyt często przychodziły do głowy głupie pomysły… W każdym razie na pewno nie był to W. – ten zawsze pozwalał robić z własnym językiem co tylko mi się podobało. I raczej nie G., którego o posiadanie własnego języka trudno posądzić. Równie dobrze o poszukiwaniu własnego języka mogłem przeczytać w jakiejś książce. Specjalistą od tego stał się Mencel w swoich „Wszystkich językach świata”. Nie można też pominąć mojego ukochanego Umberta Eco. Zresztą – czemu właściwie komputerowy słownik upiera się, że chodzi mi o jakiegoś Humberta? Jak widać, nawet on nie pozwala dojść do głosu mojemu prawdziwemu językowi. Być może to właśnie komputerowe edytory tekstu sprawiły, że zająłem się problematyką języka? Może to właśnie one, nazbyt często zamieniające małą na wielką literę, które wyrazy rzadziej spotykane zamieniają na zupełnie abstrakcyjne odpowiedniki sprawiły, że język stał się tym, co mnie najbardziej interesuje, sprawą równocześnie najbardziej osobistą i uniwersalną? A może sprawiła to wyraźnie dostrzegalna różnica między tekstami pisanymi na komputerze a tymi, które notuje się piórem, długopisem czy ołówkiem? Inny jest ich rytm, zupełnie inny dobór słów, zarazem dużo bardziej staranny i – sztuczny. W poszukiwaniu własnego języka pisałem krótkie opowiadania grozy, miniaturki pseudoerotyczne, alternatywne przebiegi fabuł znanych filmów i próby streszczeń ich fikcyjnych sequeli. Tu brałem coś z Bocklera, dorzucałem nieco Akunina, przyprawiałem Chmielewską… Efekt wciąż przypominał kiepskawe danie z Fast Foodów (też, na polecenie komputerowych słowników pisanych wielkimi literami). Kiedy zacząłem pisać wiersze, okazało się, że jest niewiele lepiej. Ironiczne, pastiszowe rymowanki brano za próby autentycznej twórczości i później młodsi i starsi koledzy po piórze chwalili je, próbując wywiedzieć się, czy mają szansę w tym czy innym konkursie. Oczywiście, że mają szansę – wygrać nagrodę specjalną w kategorii „najgorszy wiersz stulecia” – bilet lotniczy do Iraku w jedną stronę. W klasie bagażowej. Gdy spróbowałem uciec od ironii, groteski czy pastiszu i napisałem trzy piosenki, nie dość, że nikt nie miał szczególnej ochoty napisać do nich melodii (o śpiewaniu nie mówiąc), to jeszcze stwierdzono, że całość sprawia wrażenie, jakby napisali ją wspólnie Młynarski z Osiecką. Wróciłem do wiersza wolnego. Niestety, najserdeczniejszy przyjaciel po przeczytaniu kilku „półproduktów” powiedział: „No, no, zapachniało Szymborską”. Zrezygnowałem. Nigdy nie zostanę pisarzem. Postanowiłem wrócić do zawodu i ruszyłem, by przeprowadzić zamówiony już dawno wywi