W Garści
Trzymał w ręce gwóźdź, zakrzywiony i stary, nalot z rdzy barwił poplamione krwią dłonie na kolor miedziany, drobinki metalu przyczepiały się do skóry i niepostrzeżenie wchodziły w nią. Przyglądał się ofierze, która konwulsyjnie poruszała się, był rad z tego że wciąż żyje, lecz to było za mało, chciał zobaczyć coś więcej, to przerażenie w źrenicach, zwiastujące rychły koniec. Przytrzymał rannego, a gwóźdź zbliżał do rany, na obrzeżach krew zdążyła już zakrzepnąć, szpiczasta końcówka zagłębiała się w tułów, wbijał gwóźdź coraz głębiej, wyczuwał jak przebija narządy wewnętrzne, z rany zaczęła wydobywać się pożółkła jucha, wyglądała jak kleista i gorąca maź która szuka ujścia na zewnątrz. Ofiara zaczęła się wyrywać i miotać, lecz uścisk oprawcy był zbyt silny, a kolejna fala bólu ogarniała wnętrzności, gwóźdź obracał się się w ranie niczym chochla mieszająca gęsty sos. Po chwili dręczyciel odpuścił, wyciągnął zardzewiały przedmiot, i patrzył na wzbierającą i lepką posokę. Na moment odstąpił od pokrzywdzonego, i przyglądał się gwoździowi, krople krwi spływały z niego, wytarł więc narzędzie tortur o rękaw, i raz jeszcze zbliżył je do wpółmartwego osobnika. Tym razem na cel wybrał oko, ponownie ścisnął ofiarę, a brudne ostrze zbliżało się do rozszerzonej ze strachu źrenicy, tuż przed okiem zatrzymał się. Usłyszał wołanie, przez kilka sekund wsłuchiwał się, lecz zignorował polecenia. Teraz już się nie zawahał, szpila dotykała wilgotnej źrenicy, w kąciku oka zbierała się łza, a gwóźdź wszedł głębiej, rozszarpał źrenice, z oka wypłynęła jucha, a w głowię coś strzyknęło, zaskoczony tym szybko wyciągnął ćwieka i odrzucił.
Czaszkę rozsadzał ból, rozchodził się po każdej kości i kosteczce, z oczodołu wyzierało martwe oko, powoli z niego wypływając ciągnąc za sobą kawałki poszarpanego mięsa i galaretowatego mózgu. Nie był w stanie odnaleźć w umyśle żadnego wspomnienia, ze światem rzeczywistym łączył go jedynie nieprzerywalny ból, wszystko inne znikło; pamięć, uczucia i nadzieje, nie wiedział gdzie jest, jak się tu znalazł, i co właściwie się stało. Jakby zawsze był tylko zmasakrowanym ciałem, które reaguje na zewnętrzne impulsy. Jego życie skończyło się, to co było teraz to jedynie skrawek agonalnej egzystencji, bez początku i bez końca, zbędne cierpienie które w jakiś sposób zastąpiło samoświadomość. Nie chciało odejść, tylko wwiercić się w najgłębsze odmęty umysłu, zarazić je, przejąć i wypełnić niemierzalną udręką. Zgasł, ostatni haust powietrza opuścił jego płuca, mordęga dobiegła końca.
Szturchał zwłoki jeszcze parę razy, ale nie było już żadnej reakcji, w ciele nie było życia, serce przestało pompować krew, nie wypływała już, jedynie stygła. Tylko zwisające ślepie było delikatnie poruszane przez wiatr. A w stronę truchła zmierzało kilka mrówek, które wyczuły martwe, lecz wciąż świeże zwłoki. Dręczyciel wstał, nie miał tu już nic do zrobienia, grymas na jego twarzy zdradzał rozczarowanie, nie tak wyobrażał sobie śmierć, to po prostu się zdarzyło, śmierć nie była ekscytująca, nie wywołała też wyrzutów sumienia czy trwogi. Spojrzał z góry na trupa, jak owady kręcą się wokół niego, jak badają swoimi czułkami rozszarpane rany, jak wpełzają przez dziurę w oku do wnętrza, i próbują wyrwać coś dla siebie. Uniósł nogę, ciemna podeszwa zawisła nad czerepem i z mocą wgniotła się weń. Spod buta wydobył się chrupot miażdżonych kości, raz jeszcze podniósł nogę, i znów zgniótł, i po raz kolejny, jucha wypływała spod buciora, ale on nie przerywał, wpadł jakby w szał.