Ulica
Leży na skraju chodnika nieopodal przystanku. Szary sweter zlewa się z kolorem cementowych kostek. Skulone nogi, ręka pod zarośniętym policzkiem, druga wczepiona w zimną chropowatość kamiennego posłania. Nie pasuje do tego miejsca, kłuje wzrok swoją nieruchomością, horyzontalną pozycją. Jest jak wstydliwy wrzód na ciele zdrowej ulicy. Najlepiej udawać, że go nie ma. Coś czego nie ma, nie boli i nie powoduje wyrzutów sumienia. Powoli traci swoje kolory. Szare ubranie blaknie coraz bardziej, zaczyna prześwitywać, rozpływać się w powietrzu. Pozostały już tylko kontury skulonego ciała. Tak już lepiej. Nogi ulicy przechodzą obok niewidocznego ciała. Para za parą, swoim rytmem nie zakłóconym widokiem (nie widokiem) leżącego... człowieka? Oczy ulicy patrzą przed siebie, koncentrując się na jednym punkcie aby tylko nie spojrzeć w bok. Takie spojrzenie przywróciłoby kolory a tego oczy nie chcą. Usta ulicy prawią banały o pogodzie, nie wzywają pomocy. Życie ulicy toczy się swoim rytmem. Z ust niewidocznego ciała rozchodzi się zapach acetonu. Ulica ma jednak chroniczny katar. Nie czuje zapachu czegoś co dla niej nie istnieje. Znajduje się jednak czarna owca. Dostrzega to, czego zobaczyć w każdym razie nie powinna. Zbliża się, przyklęka, dotyka ręką. Ulica reaguje obrzydzeniem, kręci z dezaprobatą głową, rzuca ukradkowe spojrzenia. Zjadliwe szepty nie peszą wyrzutka. Ręka wybija trzycyfrowy numer w telefonie. Ręka zdejmuje kurtkę i przykrywa leżące nic. Skowyt syreny wzbudza zainteresowanie ulicy, przywraca jej wzrok. Nagle dostrzega to, co było dla niej niewidoczne. Wianuszek nóg otacza leżącą postać, napiera na załogę karetki. Wyrzutek oddala się powoli, wtapia w tło. Jest znowu częścią ulicy.