To co mi zostało
Zostałam przeklęta. To pewne. Nie da się inaczej wytłumaczyć tego, że jestem w stanie (jak sądzę w miarę racjonalnie) myśleć i że jednak mam kontakt z otoczeniem. Jednostronny kontakt. Gdybym nie miała świadomości, gdybym nie słyszała tego wszystkiego… Może gdybym słuchała…
***
To był krzyk. Seria krzyków. Kilka minut. I cisza. Powietrze stało się nagle bardzo ciężkie. Cisza stała się bardzo ciężka. „Może to koniec” - pomyślałam. Tak, wbrew pozorom doskonale pamiętam, co wtedy pomyślałam. Może już będzie dobrze. Misiu, przytul się do mnie. Będę cie teraz gładzić po główce i już będzie dobrze. Spokojnie. Rozluźniamy się. I nagle: uderzenie! Serca? Dzwonu? Uderzenie kamieniem? Miałam rok i dziewięć miesięcy kiedy straciłam wzrok. Miałam trzynaście i pół roku kiedy pierwszy raz odczułam dumę z ostrości mojego słuchu. Tego czegoś, co jednak dawało mi jakąś przewagę, co pozwalało usłyszeć rozmowę nawet zza ściany, podsłuchać szeptane na czyjeś ucho sekrety oraz wsłuchać się w prawdę i fałsz zawarte w sączących się z niewidzianych ust dźwiękach. I oczywiście wykorzystać to wszystko dla własnych potrzeb.
***
Uderzenie dzwonu na kościelnej wierzy obwieszcza początek dnia. Czym różni się dzień od nocy? Sposobem skrzypienia sprężyn i szeleszczenia pościeli w małżeńskim niegdyś łóżku. Skrzypieniem podłogi, pod stopami Marka, a nie pod działaniem jakiejś nieczystej siły, która najwyraźniej nie chce się ode mnie odczepić. Słyszę, słyszę jak w nocy, kiedy tylko chrapanie Marka, albo nerwowe drapanie się Justynki, zagłuszą ciszę panującą w domu (okna na noc nie otwierają, po tym jak mimo moskitiery, wleciał komar i pogryzł mi całą twarz, a szkoda, bo zawsze lubiłam słuchać cykania świerszczy w naszym maleńkim ogródku), coś stąpa ciężko po podłodze, coś drapie, słyszę szepty. Może to moje sumienie, a może stracone chwile? Spłuczka w toalecie zagłusza kroki Justyny. Ale ja je słyszę! Słyszę niepewne i wcale nierytmiczne bicie jej serduszka. Dlaczego skazałam ją na coś takiego? Dlaczego mimo wszystko mogę jeszcze siebie obwiniać? Justyna podchodzi do mnie. Szepce cicho, cichutko, żeby ojciec nie usłyszał, że boi się tej poprawki z historii. Mówi, że to nic, że jakoś sobie poradzi. Mówi, że to ja mam być silna. Bla, bla, bla. Słowa – jakie one mają znaczenie? Justyna ma śpiewny, dość wysoki głos, który drży, niczym przypadkowo trącona struna wiolonczeli (z gry na której musiała – przeze mnie – zrezygnować). Słyszę fałszywą nutę, kiedy mówi, że wszystko będzie dobrze. To bardzo króciutka nutka, jak gdyby tak z lekka i całkiem niechcący, niezauważalnie niemal trąciła małym paluszkiem niepotrzebny klawisz. Ona nie wie, że ja wiem. Nawet nie wie, że ją słyszę. A przecież ja, nie przestałam być jej matką! Przecież wiem, że coraz mniej umie dogadać się z ojcem, choć nie słowa o tym świadczą, a coraz bardziej zauważalne skracanie niektórych samogłosek. I wiem, że nie wierzy w to, że wyzdrowieję. Zawsze mówi o tym tak jakoś… „płasko”.
***