Tajemnice Róży-rozdział czwarty
Rozdział Czwarty
Porą gdy cichym szeptem otula magia a nieznany artysta maluje barwami namiętności...rozpromieniona Emma wraca do rezydencji.Niespiesznie idzie rozkoszując się delikatnym pięknem romantyczności:
-Boże jakie to piękne-prowadząc konia-ta usłana kolorami aleja skrytych pragnień.
Po chwili ciszy spoglądając na błyskawicę:
-Może kiedyś pospaceruje tą piękną dróżką spełniając swe sny...jak myślisz kochana
Obserwując ruch głowy swej ulubienicy:
-Tak masz rację mogę sobie tylko pomarzyć...mądra jesteś...wiesz... i to bardzo
Widząc rezydencję:
-Chodź...musimy wrócić do szarej rzeczywistości
Błyskawica zatrzymuje sie:
-Wiem...wiem ale musimy...no chodź...dziękuje kochana.
Widząc przed stajnią swą siostrą:
-Ocho,mała zołza czyha
Widząc reakcję klaczy:
-No tak,wiem żebyś ją chętnie kopneła ale się wstrzymaj.
Dochodząc do młodszej siostry obdarzarza ją chłodnym spojrzeniem.Mijając ją słyszy:
-No nareście-z pretensjami w głosie.
-Masz coś do mnie?-zimnym tonem nie zdradzającym uczuć.
-Tak.
-Słucham.
-Matka czeka na ciebie cały dzień
-Co Tobie do tego?
-Jestem jej córką.
-Powiedzmy.
-Co masz na mysli?
-Nie ważne.
-Chcę wiedzieć.
-Więc spytaj matkę.
-Źle sie czuje,przez Ciebie jest bliska szaleństwu.
-Globusa ma sama przez siebie.
-Jak możesz.
-Co?
-Szkoda mówić.
-Więc sie zamknij.
-Cała ty
-Jaka?
Widząc milczenie siostry:
-Zejdź mi z drogi.
Minąwszy siostrę Emma idzie do rezydencji:
-Alicia...
Za jej plecami:
"Zapłacisz mi kiedyś za to.Zapłacisz Emmo"
Darby Shaire z ufnością oddawało Morfeuszowi kładąc głowę na jego piersiach...z przyjemnością w sercu cichutko westchneło tulone do snu w jego silnych a zarazem czułych ramionach.Rumieniąc się delikatnie słuchając namiętnego szeptu.Szczęśliwe mrugało oczętami które powoli się zamykały stając się coraz cięższe-lecz był to słodki ciężar wieczornej rozkoszy.Ludzie również oddawali się jej urokowi.Przy świecach delektowali się rubinowym trunkiem kosztowanym przez Apolla na Olimpie.Przy tuleni w blasku płomienia życia rozmyslali...wspominali...marzyli...czy widzieli swoją przyszłość?- kto wie...być może...trudno powiedzieć po twarzach na których malowały się zarówno cienie jak i jasności.
Za oknami ucichły śpiewy ptaków...w przydomowych ogródkach i na szmaragdowej bezkresności łąk wieczorne echo niosło brzmienia koncertu wytwornych muzyków w eleganckich zielonych frakach.Prawie zapomniane uliczki ciekawie a nie kiedy z niewielkim zawstydzeniem przyglądały się wracającym z wieczornych eskapad.Ludzie wracali z wieczornych wizyt u przyjaciół.Niektórym dżentelmenom było bardzo wesoło.Jedni coś wykrzykiwali jakby wznosili za coś wiktorię.Ich śmiech niósł się daleko opuszczając nawet senne już miasteczko.Inni panowie zaczerwienieni i źli złorzeczyli chetni wszystko i wszystkim wygarnąć.Nie daj Boże by im wejść w drogę.Niektórzy z amorem we wzroku odprowadzali swe kruche anioły do ich domów...czasem do domu ich rodziców.
W małym uroczym domku...w pokoiku świeciło się jeszcze żółtawe światełko.Przed złożeniem swej głowy przepełnionej myślami na śnieżobiałej poduszce Tiffany klęcząc przy prowadzi rozmowe ze Stwórcą:
-Nie wiem czy usłyszysz me słowa...czy zechcesz wysłuchać mych tego co pragnę Ci powiedzieć...nie wiem...mogę mieć tylko nadzieje że zechcesz i że po tym co powiem spełnisz moją prośbę.
Zastanowiwszy się chwilę jakby ważąc słowa:
-Panie...jestem zwykłą...prostą dziewczyna...czasami nie dobrą bo zbyt pyskatą...mającą własne zdanie i nie pokorną d