Światła pośród chmur
Tak mi tłumaczyła siedząca obok leciwa pani Zofia, zasłużona działaczka “Otwórzcie Drzwi” i przewodnicząca “Rodzin Pacjentów Psychiatrycznych”. Była matką córki chorej na schizofrenię. Podziwiałem ją. W wieku dobrze po osiemdziesiątce jeszcze znajdowała energię, może z kosmosu, aby jeździć po sesjach, gdzie między innymi informowano o nowych metodach terapii, nie tylko zresztą chemicznych. Siedziałem w słuchawkach, bo nie znałem na tyle narzecza naszych sąsiadów, dziś będących na cenzurowanym, wtedy jeszcze nie. Cóż, jakie rządy, takie relacje z ościennymi krajami…
***
Na drugi dzień nie zjawiłem się na sesji, gdzie miałem czytać swój referat. Dałem roboczy tytuł “Nie każda praca leczy”, gdzie mówiłem, że pacjenci, którym każe się stać na recepcji albo sprzątać ulice za pięć na godzinę raczej szczęśliwi nie będą. Referat przeczytał kolega Marcin, też schizofrenik, ale w pełnej remisji. Podobno Niemcy wstali z krzeseł i klaskali na stojąco, ale kto ich tam wie. Może wstali, może nie. Może nie wszyscy. Może Marcin miał znowu omamy. Ale miło. Bo przecież rzadko to się zdarza. Chyba w sali królewskiej w Sztokholmie.
Wieczorem była impreza nad jeziorem. Typowo szwajcarski krajobraz, na pierwszym planie woda i drzewa, małe, ładnie pomalowane domki, a w tle często ośnieżone góry.
Siedzieliśmy w namiocie wojskowym. Mieścił kilkadziesiąt osób. Nagle “to” się znowu zaczęło. Dopadło mnie w sytuacji społecznej. Duszność, kołatanie serca. “Zaraz zemdleję” - mówię Andrzejowi. A on chwyta mnie za puls i po chwili mówi: “Założymy się, że nie zemdlejesz?” - jego głos, aksamitny i niski koi skołatane już trzydziestoletnim życiem nerwy. Bo najpierw są geny, ale zaraz potem stres. Daje znak, abyśmy wyszli z namiotu. Potem to samo dopadnie mnie w autobusie, którym jechaliśmy zwiedzać jakiś szpital psychiatryczny, urządzony perfekcyjnie, z warsztatami rzemieślniczymi, gdzie pracowali w co lepszym stanie pacjenci. Praca leczy. Tak, ale nie każda. Gdy zacząłem szybko oddychać, ktoś zawołał Andrzeja, w try miga siadł koło mnie i przytrzymał nadgarstek. “Dusza krzyczy” - powiedział. “A ja w to nie wierzyłem” - odpowiadam ledwo łapiąc tlen. “A właśnie” - dodaje i potem w rozmowie tłumaczy po kolei, co może dawać ta choroba. “Jak wrócimy do hotelu, grzmotnij sobie anafranilek” - nie wiem, skąd wiedział, że mam ze sobą. Może powiedział mu drugi lekarz, który prowadził mnie w Kobierzynie pół roku wcześniej.
Gdy stoimy w korytarzu szpitala i słuchamy wyjaśnień przewodnika-Charona, słyszę, jak Krzysiek mówi coś do jeszcze jednego lekarza. - Ale zobacz, przeważają objawy miękkie. I dlaczego tyle masek somatycznych… - scisza głos, gdy orientuje się, że mam również nadsłyszalność. Kieruję z trudem uwagę na Charona i podkręcam potencjometr w słuchawkach. Hermes tłumaczy mi każde słowo, choć sporo rozumiem z kontekstu.
***
Kiedy wyszliśmy z gwarnego namiotu, odetchnąłem z ulgą. Dziadek też nie lubił tłumów, więc nie chodził do kościoła. Ja z kolei dobrze czuję się tylko w świątyni. Ale tylko w katolickiej. Poszliśmy z Andrzejem-cudotwórcą na molo jeziora, gwiazdy błyskały, a może satelity. Jeden pies. Ważne, że było światło. - I do końca życia oduczysz się tych duszności - rzekł do mnie, a ja patrzyłem przerażony. Bo przecież nie wiedział, ile mi tego życia zostało. A co, jeśli padnę tu trupem za trzy minuty. Albo będę się męczył jeszcze z pół stulecia. Potem potańcówka, Krzysiek tańczy z okradzioną przy granicy lekarką Anetą, ferajna tańczy, ja nie tańczę. I tak mija ostani wieczór w kraju, który co prawda ogólnie ma sporo za uszami. Ale jest jakieś miłosierdzie. A ci nasi Niemcy dwoją się i troją, abyśmy czuli, że są naszymi przyjaciółmi. Że mają dobre intencje i chcą zmieniać polską, zapyziałą jeszcze, zwłaszcza na peryferiach, psychiatrię. Wszak ciągle w takim Kościanie pewnie ładują w pacjentów wiadro leków i na tym koniec. Lecz nie jest to koniec. To dopiero początek…