Świat Ojczysty: Rozdział I Część 5
ROZDZIAŁ I
STACJA HALLA
Część 5
W porcie nie było prawie żadnego ruchu powietrznego. Tylko niewielki holownik przybijał właśnie obok jego okrętu. Komandor Andrzej Pledczyński przyglądał się spokojnie manewrowi podchodzenia wykonywanego przez ORP Smok. Wraz z jego przybyciem miał już przy sobie cały dywizjon. Teraz potrzebował paru dni, aby doprowadzić zespół do pełnej gotowości bojowej. Gdyby nie konieczność zabrania przez Smoka po drodze tajemniczego pasażera to od wczoraj miałby wszystkie jednostki pod swoją komendą. Ale teraz to już nie miało żadnego znaczenia. Mógł spokojnie wszystko rozplanować. Więc to tutaj spędzą tegoroczne święto niepodległości? — pomyślał patrząc na okręty zna przeciwka. Zazwyczaj robili to w porcie w Gdyni. W tym roku zaś banderę podniosą w Hellas Base –
międzynarodowym porcie wojennym na Marsie.
Słowo międzynarodowy było trochę na wyrost. Przez blisko dziesięć lat mieściły się tutaj siły różnych państw, ale odkąd zapadła decyzja o budowie nowego portu na północy, tutejsza baza przeszła w posiadanie armii Stanów Zjednoczonych. Oni zaś przylecieli tu raczej w gościnę. Polskie siły wyglądały przy amerykańskich dość skromnie. Pledczyński naliczył trzy nowoczesne lotniskowce, dwa pancerniki i kilkanaście innych jednostek różnego typu. Tylko jego flagowy Pazur wyróżniał się na tle wszystkich. Już od momentu przybycia wzbudził spore zainteresowanie wśród gospodarzy. Sam Komandor był pewny, że jego okręt był przyszłością marynarki. Nie tylko polskiej. Dziwił się, jak można budować jeszcze pancerniki. Ich masywne cielska sprawiały wrażenie ociężałych i powolnych.
Nigdy nie był ich zwolennikiem. Patrzył na nie zawsze z pogardą. Według najnowszej myśli wojskowej miały one pełnić funkcję latających baterii artyleryjskich. Posiadając ogromną siłę ognia miały być naturalnym przeciwnikiem lotniskowców. Przenosiły na swoich pokładach pewną ilość samolotów, ale raczej dla zapewnienia własnej obrony przed przeciwnikiem. Ich atutem była przede wszystkim broń przeciwlotnicza różnego kalibru. Pancernik mający odpowiednią ochronę przeciwko myśliwcom wroga mógł nienaruszony podejść do lotniskowca na odległość strzału. Ich działa ciężkiego kalibru bez trudu przebijały nawet najgrubszy pancerz. Tak przynajmniej głosili ich zwolennicy. Pledczyński wątpił, czy wynik takiej bitwy zostałby rozstrzygnięty na korzyść pancernika. Poruszał się on zbyt wolno. Wróg zawsze mógł zmienić kurs i odejść na bezpieczną odległość, nękając go kolejnymi falami samolotów. Wiązałoby się to z dużymi stratami wśród maszyn, ale nie wierzył, że pancernik nie był do ruszenia przez szybkie jak błyskawice małe jednostki. Nie zbudowano jeszcze takiego okrętu, który mógłby się przed nimi skutecznie obronić.
Polak podejrzewał, że jedynym ich atutem była tak naprawdę cena. Pancerniki były tańsze niż lotniskowce. Jeden lotniskowiec kosztował więcej niż wszystkie okręty jakimi dysponowała cała Polska Marynarka Wojenna.
Czasami zazdrościł innym lotniskowców, które wzbudzały zachwyt wszędzie, gdzie tylko się pojawiły. Ich uniwersalność i funkcjonalność na polu bitwy była wręcz nieoceniona, ale służąc we flocie od blisko dwudziestu lat nauczył się jednego. Tego, że należy cieszyć się z tego, co się ma. Stał przecież na mostku najlepszego okrętu we flocie, a on osobiście nim dowodził. Do dzisiaj mile wspomina moment, kiedy to w porcie w Gdyni odebrał te cudo techniki. Pamięta, jaką czuł wtedy radość i dumę. Przypominał to sobie zawsze, gdy tylko zajmował swój fotel dowódcy okrętu. Tak było też teraz. Będąc na pomoście bojowym własnym wzrokiem doglądał pracę sprzętu i załogi. Nowoczesne urządzenia zaprojektowane przez polskich inżynierów pracowały równo i miarowo, a jego ludzie na bieżąco je sprawdzali. Komandor widząc ich pracę odczuwał dziwną pokusę sprawdzenia możliwości okrętu
w warunkach bojowych. Ale nie wierzył, że do tego dojdzie. To oddział, który przenosił na pokładzie będzie miał tutaj sporo do roboty. On i załoga mieli tylko sprawdzić aparaturę.