Schoolfobia
Właśnie odbierał zimnego drinka z rąk opalonej piękności w skąpym bikini, gdy nagle na błękitnie zarysowanym horyzoncie dostrzegł czarną, ciężką chmurę burzową przeoraną oślepiającą błyskawicą.
– Ależ pieprznie za chwilę! – pomyślał na głos, obliczając czas, po jakim grzmot dotrze do wybrzeża.
Nie grzmotnęło w oczekiwany przez niego sposób – dźwięk był bardziej przeraźliwy niż cokolwiek, co do tej pory rozrywało mu bębenki w uszach. Ze strachu zamknął oczy, ale w ciemności dźwięk był jeszcze mniej przyjemny; uchylił więc powieki, po czym wytrzeszczył wzrok w zdumieniu, gdy w dali nie dostrzegł już żadnej chmury, tylko przeraźliwą jasność sufitu, a przy brzegu łóżka tę cholerną gębę hałaśliwca budzika! Ukarał go potężnym uderzeniem i spojrzał ze wstrętem na najbardziej wkurzający układ wskazówek.
– No nie… Już rano! Czemu noce są zawsze za krótkie?! – Nawet nie zdążył zająć się żadną z Hawajek na swojej prywatnej wyspie w najdalszym zakątku sennego oceanu. Gapiąc się w sufit, próbował w chaosie poprzebudzeniowych myśli dociec najbardziej istotnej w tym momencie prawdy: jaki to dzień tygodnia, skoro ten dzwoniący kat jego sennych marzeń miał prawo znów pozbawić go niejawnych przyjemności.
– Ja pier-do-lę! – zaklął melodyjnie, kiedy odkrył, że to poniedziałek. – Jeszcze pięć dni do weekendu…
– Synku? Wstałeś?
No tak… Wspólniczka budzika już czaiła się na wszelki wypadek pod drzwiami, by przybyć z odsieczą, gdyby zawiódł i musiała własnoręcznie dobić sen. Jedyną dobrą rzecz więźnia codzienności.
– Tak, mamo, tak… Wstałem…
– A mnie się zdaje, że jesteś jeszcze w łóżku… Synku?
– Mamo, daj żyć,dopiero poniedziałek!
– Co tam marudzisz? – Nie bardzo wiedziała, o co mu chodzi. – Wstań, syneczku, bo spóźnisz się do szkoły.
Szkoła… Czy mógł bardziej nienawidzić słowa, za którym krył się jego największy koszmar?
– Śniadanie gotowe!
– Dobrze, mamo! – mruknął, przeciągając żałośliwie ostatnie słowo, a podniósłszy się z łóżka i postawiwszy stopy na podłodze, cicho podsumował nieprzyjemny moment życia: – Ku… …ć!
– Coś mówiłeś, synku?
– Że... pora wstać… Już idę, mamo!
Gdy już miał za sobą łazienkowe rytuały, usiadł przy kuchennym stole jak zwykle plecami do okna, ale i tak zdążył nieświadomie przez nie spojrzeć i dostrzec zarys znienawidzonego budynku szkoły.
– Kiedyś zamuruję to okno – rzekł naburmuszony, dobierając się do jajecznicy.
– Co ty, synku, opowiadasz?! – Zdziwienie matki omalże nie doprowadziło do rozlania aromatycznej kawy z ekspresu, która również nasuwała mu mdlące skojarzenie z tym, co nastąpi, gdy tylko wyjdzie z domu.
– Taki mam plan…
– Kuchnia bez okna?
– Lepsza ślepa kuchnia niż gówniany widok…
– Nie bądź wulgarny i niemądry – oburzyła się i karzącym wzrokiem przywołała syna do porządku. – Czemu ty znów taki rozdrażniony jesteś?
– Przepraszam mamo, ale… może ja bym dziś nie poszedł do szkoły?
– Jak to?
– Tak jakoś dziwnie się czuję…
– Co ty znów zmyślasz?!
– Bo.. bo ja nienawidzę szkoły, mamo…
Niemalże wypuściła z ręki talerzyk z herbatnikami.
– Synu! Co się z tobą dzieje?! Przecież ty kochasz szkołę! Masz znakomite wyniki…
– Jakie tam wyniki?! Żyły sobie mogę wypruć, a i tak mnie gnoją i szukają pretekstu, żeby mnie wywalić z tej budy!
– Co ty opowiadasz?! Kto?
– Wszyscy! Wszyscy mnie nienawidzą! Nawet woźny…
– Ach, syneczku, martwisz mnie… albo… – spojrzała na syna bardzo podejrzliwie – szukasz pretekstu, by zostać i lenić się w domu…
– Raz mogę zostać.
– Nie ma mowy! Zbieraj się w tej chwili!
Z ciężkim sercem wyszedł przed blok, który od terenu szkoły odcinała tylko ulica. Ach, wpaść pod samochód i mieć wreszcie spokój z tym pieprzonym życiem. Nie doczekawszy się chętnego do potrącenia i wleczenia go po ulicy, przeciął ją ze spuszczoną głową. Minął bramę szkoły i znów widział, jak inni udają, że go nie widzą; że go nie ma. I czuł, jak te złośliwe szepty rozbijają mu się szyderczo o plecy.
Jak ja nienawidzę tego miejsca i tych ludzi. Wziąć i pozabijać ich wszystkich. I co się głupio cieszysz koleś? Myślisz, że nie wiem, co o mnie wygadujesz?
– Uciec, uciec stąd – szeptał ze złością, a dojrzawszy woźnego, który jak zwykle warował przy drzwiach, pobrzękując kluczami, zirytował się jeszcze bardziej i mamrotał do siebie: – Stoi ta łysa pała. Rąbnij się w łeb tymi kluczami, tylko się znów nie czepiaj, nie odzywaj się do mnie, nie odzywaj… Oczywiście, że już gębę otwiera.