Rozdział I
W nocy padał deszcz. Zmył większość smutku Justyny, pozostawiając jedynie melancholię. Rano świat znów mienił się w barwach zieleni zapowiadając kolejny upalny sierpniowy dzień. Dziewczyna westchnęła, rozejrzała się po swoim pokoju i zerknąwszy na stos pudeł do rozpakowania opuściła ręce. Jednak zamiast wziąć się do pracy sięgnęła po albumy ze zdjęciami, ślady po jej dawnym życiu. Piętnaście lat. Wszystko i nic. Niby czas od jej urodzenia do ostatnich dni przed wyjazdem, a tak naprawdę nic. -Wszystko to bzdury. -Gadasz ze sobą?- Do pokoju wszedł jej starszy brat, posyłając jej swój firmowy uśmiech. -Debil. -To ty ze sobą gadasz.- Ze śmiechem poczochrał ją po włosach i wyszedł z pokoju. To wszystko nic, bo przecież przez te piętnaście lat nie była cały czas szczęśliwa. A jakoś albumy zawierały tylko radosne wspomnienia, jakby całe jej życie było pasmem radości. Jakby smutek był czymś złym… Ale czy w życiu chodzi tylko o bycie szczęśliwym? Czy nie chodzi o odczuwanie całej gamy emocji? Smutku, złości, żalu, miłości i nienawiści? Aż wreszcie szczęścia, najzwyklejszego szczęścia. Przecież przez te wszystkie lata zbliżała się też do brzydoty, biedy i okrucieństwa. Chodziło jej o to by poznać wszystko, by po prostu żyć… -Nadal zamulasz? -Spadaj. -Idź, przejdź się po osiedlu, tu wszystko zawsze jest jakieś inne. Może nawet lepsze. -Byłeś już gdzieś? -Jasne, będzie okej, zawsze to jakaś zmiana, nie? Uśmiechnij się. Zmusiła się do uśmiechu, chociaż wyszedł z tego bardziej grymas. Ale zza uchylonego okna dolatywał zapach maciejki, który przypominał jej te beztroskie dzieciństwo. Może nie będzie tak źle. A może nawet lepiej. Zacznie żyć od nowa. Z nową etykietką, bez opinii na starcie. Wyszła z domu i powolnym krokiem podążyła ku osiedlu. Wreszcie weszła na plac zabaw, na którym znajdował się staw. Wprawdzie huśtawka była mokra, ale i tak na niej usiadła. Zamknęła oczy, pozwalając ponieść się jej rytmowi. W górę i w dół, tak jak wtedy, gdy była małą dziewczynką. Wzloty i upadki. Życie to balansowanie na krawędzi między jednym a drugim. Szala wciąż się przesuwa na którąś ze stron. Odkleiła od huśtawki liść i zerknęła na niego pod światło. Rozświetlone żyłki przypominały jej układ dróg, nowych dróg, które wciąż rozgałęziały się przed nią, a wśród nich była ta najważniejsza, jej życiowa. Na plac ktoś wszedł, wyraźnie czuła czyjś wzrok na sobie. Podniosła głowę, szedł do niej jakiś chłopak. -Justyna! -Damian, jak ja dawno cię nie widziałam. -Na długo przyjechałaś?- Przeczesał palcami krótkie włosy. -Raczej tak- poczuła się mniej nieswojo, pomyślała, że będzie nieco mniej obca. Może Paweł miał rację i nie będzie aż tak źle. -Do końca sierpnia będziesz tu siedzieć? Zajebiście, będzie tak jak kiedyś. Pamiętasz jak się szwędaliśmy bez celu, gdy byliśmy dzieciakami? Wszystko było cholernie proste. -Tak…- westchnęła- wszystko było cholernie proste. Ale źle mnie zrozumiałeś, zostaję przynajmniej do końca czerwca. -Coś się stało? Justyna, w chuj się pozmieniało, lat poprzybywało, ale możesz mi powiedzieć. -Tato nie żyje. Nie dalibyśmy rady się utrzymać, wynajęliśmy mieszkanie i przyjechaliśmy tutaj, zamieszkać u babci. -Sorry, nie wiedziałem. Wiesz, że zawsze możesz do mnie wbić i pogadać czy co tam byś chciała? -Wiem, Damian, wiem. I dziękuję. Uśmiechnęła się do niego, ale po chwili jego wzrok już skierowany był ku furtce, przez którą wchodził szczupły blondyn. -Stary, masz ogień?- Krzyknął. -Mam.- Chłopak wy